środa, 24 stycznia 2018

"Ci, co odchodzą z Omelas, wiedzą, dokąd prowadzi ich droga.” Ursula K. Le Guin 1929-2018

Ciężko napisać w takiej chwili coś, co  nie ocierało by się o skrajny banał, mimo wszystko jednak spróbuję.

Podobnie jak dla wielu innych fanów (i autorów) fantastyki - nie tylko mojego pokolenia - Ursula K. Le Guin była idolem. Mistrzem. Została nim odkąd w wieku 15 lat po raz pierwszy przeczytałem Czarnoksiężnika z Archipelagu.

Oczywiście, w miarę jak dojrzewamy, wyrastamy z naszych młodzieńczych fascynacji. Podziwiamy innych autorów, szanujemy ich, inspirujemy się ich twórczością - ale nie nazywamy ich już "mistrzami". Szukamy własnej drogi.

Ja również z czasem nabrałem pewnego dystansu do swoich niegdysiejszych mistrzów - Zajdla, Sapkowskiego czy nawet Tolkiena. Stałem się bardziej krytyczny.

Jednak Ursula K. Le Guin pozostała moim idolem aż do dziś. Dlaczego? Może przez to co dla mnie symbolizuje - swoim życiem i swoją twórczością.

Myślę, że gdyby ktoś postanowił zrobić bezsensowny plebiscyt na "naj" autora fantastyki wszechczasów, pewnie znalazłoby się wielu innych pretendentów do tego tytułu. Autorów błyskotliwszych, bardziej płodnych, popularnych, kultowych, artystycznych, twórczych, genialnych, zakręconych, takich którzy wywarli większy wpływ na rozwój gatunku jako całości. Ale gdyby ktoś kazał mi znienacka wskazać najmądrzejszego, bez wahania wymieniłbym Ursulę K. Le Guin.

Nie chodzi mi tu o przywiązanie do pewnych tez czy głoszonej (choćby pośrednio) przez Autorkę ideologii. Myślę, że w niejednej kwestii pewnie bym się z nią nie zgodził. Ale prawdziwy mędrzec, wbrew pozorom, nie zawsze musi mieć rację. Wielki pisarz nie musi być bezbłędny w swoim rzemiośle.

Chodzi mi po prostu o pewną postawę życiową, którą, jak już wspomniałem, Le Guin dla mnie uosabia. Którą konsekwentnie potwierdziła całą swą karierą, nie zbaczając ani przez chwilę z właściwej ścieżki. Postawę fantasty, który nie pisze ani dla (choćby intelektualnej) zabawy, ani po to, by spełnić swe egotyczne ambicje, ani dla poklasku konwentowych fanów, ani dla sławy, ani dla uznania renomowanych krytyków literatury, ani nawet dla pieniędzy (choć, oczywiście, wszystkie te rzeczy Le Guin niejako przy okazji osiągnęła). Postawę pisarza, który traktuje poważnie - siebie, czytelnika, świat oraz samą literaturę. I dużo też od nich wszystkich wymaga.

Myślę, że Le Guin wierzyła - na przekór temu, co zdaje się na każdym kroku sugerować nam współczesny świat - w moc literatury, podobnie jak czarodzieje z Roke wierzyli w moc magicznych słów.

W swoim przemówieniu na gali National Book Awards w 2014 r. powiedziała między innymi:

"Potrzebujemy pisarzy, którzy wciąż pamiętają wolność - poetów, wizjonerów - realistów większej rzeczywistości. [...] Potrzebujemy autorów, którzy rozumieją różnicę pomiędzy wypuszczaniem na rynek kolejnego produktu a tworzeniem sztuki."

I, wreszcie:

"Mam za sobą długą i dobrą pisarską karierę. Przebyłam ją w dobrym towarzystwie. Teraz u jej kresu, nie chcę oglądać, jak amerykańska literatura zaprzedaje swą duszę. My którzy żyjemy z pisania i publikowania powinniśmy domagać się sprawiedliwego udziału w przychodach. Ale naszą nagrodą nie jest zysk. Jest nią wolność."

W tym miejscu aż się prosi o gorzki komentarz do powyższych  słów. W Polsce do tej pory ukazał się jedynie pierwszy z trzech tomów "Kroniki Zachodniego Brzegu", ostatniego cyklu fantasy napisanego przez Autorkę, choć od jego publikacji w Stanach minęło już ponad dziesięć lat. Cóż, zapewne uznano, że nie sprzeda się w wystarczającej ilości egzemplarzy, w przeciwieństwie choćby do wielotomowych sag Sandersona, Abercrombiego i tym podobnych. Pewnie słusznie. Ale to już problem polskich wydawców i czytelników, nie Ursuli Le Guin.

Jak to napisał jeden z internautów "Let her rest in power".



czwartek, 11 stycznia 2018

Fenix - reaktywacja?

Czasu jak nie miałem, tak nie mam, ale mimo wszystko uznałem, że skoro  "Fenix" znów powstaje z popiołów, to z tej okazji jednak trzeba coś wysmażyć)
 
Tak więc, w pełni solidaryzuję się z tym, co pisze Bartek Biedrzycki tutaj. Moje prywatne odczucia są bardzo podobne. "Fenix" kojarzy mi się z moją własną młodością, euforią debiutanta, naiwnym optymizmem i równie naiwną wiarą w wiosenną bujność traw;) Oraz w to, że może jednak zostanę twórcą fantastyki. Ach ta młodość;)

 Pierwszym nr. "Fenixa", jaki zakupiłem w kiosku był 7(16) 1992 (zdjęcie obok). W pamięć zapadły mi zwłaszcza dwa opowiadania - "Kraina Wulkanów" Piotra Górskiego oraz "Krótkie wprowadzenie do dziejów Tairen" Walentyny Trzcińskiej. Powracam do nich do dziś.

Myślę, że zdrowa konkurencja pomiędzy "Fenixem" i "NF" była w pewnym sensie miarą normalności polskiego rynku fantastyki w latach 90-tych. Upadek "Fenixa" w r. 2001 stanowi dla mnie wymowny symbol procesu o którym pisałem tutaj. Stopniowego zaniku rynku opowiadań i publicystyki fantastycznej w Polsce. Oraz stopniowego zaniku czytelnika.

To śmieszne, ale śni mi się czasami, że przechodzę obok kiosku i nagle ze zdziwieniem (i radością) dostrzegam okładkę nowego "Fenixa". Może, jeśli wszystko pójdzie dobrze, przytrafi mi się to znowu na jawie?

Przed twórcami nowego "Fenixa" ogromne wyzwanie. Nie mam wątpliwości, że mu podołają. Tylko czy rynek podoła? Ja w każdym razie będę trzymał kciuki.Aż do bólu. Oby nieśmiertelna maksyma "lepiej już było" choć w tym przypadku się nie sprawdziła.