sobota, 23 grudnia 2023

Polecajka na dziś i nie tylko - Istvan Vizvary, "Lagrange. Listy z Ziemi"


Druga po Zejściu49 Pawła Matuszka znakomita książka SF Wydawnictwa IX, jaką przeczytałem w tym roku, i jednocześnie największa tegoroczna niespodzianka. Bo, owszem, spodziewałem się, rzecz jasna, książki co najmniej dobrej, ale nie arcydzieła „twardej” SF, które swobodnie można wcisnąć pomiędzy „Robota” a „Solaris”.

Czytelnikom spragnionym prawdziwej recenzji gorąco polecam tekst Rafała Śliwiaka z najnowszego numeru Sfinksa (jesień 2023, vol. 74). Ja sam jako człowiek leniwy i mający raczej sceptyczne podejście co do własnej krytycznej błyskotliwości (a ponadto muszący przygotować rybę na wigilię) ograniczę się w tym miejscu jedynie do kilku drobnych uwag.

 W skrócie: uważam, że to najbardziej inspirująca polska powieść SF od czasu „Kamiennej ćmy” Pawła Matuszka z 2011. W przeciwieństwie jednak do zwariowanej, metaforycznej i oniryczno-filozoficznej „Kamiennej Ćmy”, którą nie do końca można chyba nawet zaklasyfikować jako „twarde” SF, Vizvary bardzo wyraźnie nawiązuje do tradycji gatunku w jego klasycznej formie – a więc spotkania z nieznanym, powiedzmy „średniego zasięgu” i na raczej osobistą skalę. Szukając analogii cofam się więc dalej do lat dwutysięcznych i „szczytu” twórczości Jacka Dukaja, powszechnie uznawanego za godnego następcę Stanisława Lema. „Lagrange” różni się od dzieł Dukaja w interesujący sposób. Rozbuchanej dukajowskiej wyobraźni, strzelającej na prawo i lewo genialnymi pomysłami, barokowej estetyczno-intelektualnej formie, Vizvary przeciwstawia pewną oszczędność, dyscyplinę, koncentrację na wybranym temacie, kilku postaciach i wątkach. A jednak, paradoksalnie to właśnie sprawiło, że wizja Vizvary’ego była dla mnie o wiele bardziej przekonująca, (pardon le mot) „realistyczna” i, koniec końców, przygnębiająca niż olśniewające fantasmagorie Dukaja. Po prostu trudno było mi odgonić myśl, że dotyczy ona mojego własnego świata, a także, niestety, mnie samego.    

 Jest też w tej powieści pewna (dosłowna i metaforyczna) klaustrofobiczność, mile kojarzącą się z klimatami „Solaris”. A zatem jesteśmy na miejscu. „Lagrange. Listy z ziemi” to, w moim przekonaniu, najbardziej dosłowna w polskiej fantastyce kontynuacja formuły Stanisława Lema ze złotego beletrystycznego okresu (nie ujmując wielkości Dukajowi, rzecz jasna). Chociaż dyskretnie pobrzmiewają tutaj i echa Wiśniewskiego-Snerga (kontakt z istotami z zupełnie innego poznawczego wymiaru), i Philipa K. Dicka (kolejne wersje rzeczywistości), i jeszcze innych autorów. To tekst bardzo solidnie choć nie nachalnie osadzony w tradycji.

Wracając jednak do Lema, „Lagrange” podobnie jak „Solaris”, „Fiasko”, czy „Głos Pana” to potraktowana na serio opowieść o kontakcie z nieznanym, tyle że napisana w erze Chata GPT, sztucznych inteligencji, post-humanizmu czyi najnowszych osiągnięć neurobiologii i kognitywistyki. O kontakcie, jak łatwo się domyśleć, z góry skazanym na niepowodzenie. Nie dlatego nawet, że wszechświat nie jest taki, jak nam się zdawało, że nieznane nie jest takie, jak nam się zdawało, że kontakt nie może być taki, jak nam się zdawało, czy nawet, że rzeczywistość nie jest taka, jak nam się zdawało. Nie, największy problem leży w tym, że przede wszystkim to my sami nie jesteśmy tacy, jak nam się zdawało. Konfrontacja z nieznanym (ale i z naszą własną technologią, która powoli zaczyna nas przerastać) pokazuje nam właściwe miejsce w szeregu. Pomimo wszystkich tych śmiesznych snów, rojeń o potędze, pozostaliśmy jedynie tym, czym byliśmy od samego początku – czyli prymitywnymi mieszkańcami afrykańskiej sawanny, widzącymi świat jedynie poprzez niedoskonałe metafory, wywodzące się z tamtych pierwotnych czasów – ruch, barwę, rytm, zapach. Próbującymi zamknąć rzeczywistość w klatce znanych nam związków przyczynowo skutkowych, lecz, niedostrzegającymi o wiele istotniejszych wzorów, czających się już poza granicami naszej percepcji i naszego rozumienia. Kto powiedział, że świadomość sprawiła, że staliśmy się mądrzejsi od choćby zamieszkujących nasze wnętrzności bakterii? Być może wcale nie powinniśmy przyjmować tego faktu za pewnik.

Jest taki dość przerażający poznawczo moment (trzeba dodać nie jedyny), w ostatniej chronologicznie wersji zdarzeń (jak przeczytacie, będziecie wiedzieli, o czym  mowa), kiedy to stworzony przez protagonistę egzoprogram o mało  wyrafinowanej nazwie „Narrator” na podstawie niekompletnych danych wejściowych tworzy zadziwiająco trafny model rzeczywistości, przewidując niezwykłe wydarzenia, których ludzie nie są w stanie zrozumieć, zinterpretować czy ułożyć w logiczny ciąg przyczynowo skutkowy nawet post-factum. Zaiste, smutne requiem dla ludzkich zdolności poznawczych.

 Może i rozpisałbym się dłużej, ale żona już goni do sprzątania przed wigilią, więc będę powoli kończył;) Mam w każdym bądź razie nadzieję, że powieść zasłużenie otrzyma w przyszłym roku Zajdla, albo w każdym bądź razie, bardziej przewidywalnie, Żuławia. Nieco irytuje mnie, że na razie, pomijając tekst Rafała Śliwiaka, na necie doczekała się jedynie dwóch recenzji. Mam nadzieję, że tak inspirująca SF nawet w tych kiepskich czasach zostanie jednak zauważona.

A oto link do strony Wydawnictwa IX, gdzie możecie nabyć książkę: https://wydawnictwoix.pl/produkt/istvan_vizvary_lagrange/

sobota, 23 września 2023

Rocznik Fantastyczny 2023

 

„Opowiadania są solą fantastyki” – nie pamiętam już, kto to pierwszy powiedział, najprawdopodobniej jednak na tę, oczywistą w sumie, ideę wpadało niezależnie od siebie w różnym czasie wielu ktosiów. A to już słowa Jarosława Grzędowicza z pierwszego numeru „Fenixa-Antologii”: „Fantastyka jak żadna inna literatura potrzebuje opowiadań. Krótka forma jest zwykle jej najgłębszą treścią”.

 I rzeczywiście, paradoksalnie, płodząc 1000 stronicową sagę dużo łatwiej jest zamaskować fakt, że, w gruncie rzeczy, pisze się o niczym. W krótszym tekście to raczej nie przejdzie, wszystko widać jak na dłoni, przynajmniej z punktu widzenia jako tako wyrobionego czytelnika.

Zdarza się więc, że są autorzy – i to przeważnie tak znakomici jak Ted Chiang czy u nas Janusz Cyran,  piszący niemal wyłącznie same opowiadania, lub, co najwyżej mikropowieści. Zdarza się też, że autorzy rozpaczliwie nudnych (rzecz jasna nudnych tylko z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia – mam tu absolutną i pokorną świadomość, że słupki sprzedaży temu punktowi widzenia zaprzeczają), czysto komercyjnych tasiemców w ogóle za opowiadania się nie biorą, i słusznie, no bo i jaki w dzisiejszych czasach praktyczny zysk z pisania opowiadań dla literackiego celebryty? I, co ciekawe, zdarza się również, że autor typowych „bestsellerów” znienacka zaskakuje świetnym opowiadaniem, którego trudno się było, na pierwszy rzut oka, po nim spodziewać. Tak zaskoczył mnie właśnie Brandon Sanderson tekstem „Broniąc Elizjum”, który wzbudziło we mnie o wiele większy entuzjazm niż jego (żeby nie było, jak najbardziej profesjonalne i dobrze napisane) sagi.

Opowiadania – zwłaszcza dziś – są ostatnią ostoją pisarskiej autonomii. Biorąc się za opowiadanie wciąż jeszcze nie trzeba aż tak przejmować się czytelniczymi, wydawniczymi i społecznościowymi algorytmami, które niepodzielnie rządzą już od dawna „poważnym” rynkiem. Dla przykładu – uwielbiam Marcina Podlewskiego – zarówno opowiadania, jak i powieści (choć „Księga Zepsucia” w porównaniu do „Głębi” jakby ciut mnie rozczarowała, ale o tym może przy innej okazji). Niemniej jednak, uważam, że to właśnie w opowiadaniach autor ten pokazuje nam prawdziwe spektrum swoich możliwości.

Nie byłbym sobą – czyli, bądźmy szczerzy, starym, wyleniałym dinozaurem, tudzież dziadersem – gdybym trochę nie pomarudził z tęsknoty za starymi dobrymi czasami – latami 90tymi i 00wymi, kiedy to w Polsce, dzięki kilku konkurującym pismom, świetnie funkcjonował rynek opowiadań. Gdy pisma te były drukowane w ogromnych nakładach na papierze (!), pojawiały się w kioskach (!!), następnie zaś były kupowane (!!!) i czytane (!!!!) a same opowiadania wzbudzały emocje i były nierzadko gorąco dyskutowane. Ale długo pomarudził nie będę, bo inni marudzili już mądrzej i składniej ode mnie – odsyłam do tekstów Jarosława Grzędowicza, Krzysztofa Sokolowskiego i Tomasza  Fijałkowskiego ze wspomnianego już pierwszego numeru „Fenixa-Antologii”. Swoją drogą, nie mogę przeboleć zakończenia tego projektu, bo „Fenix-Antologia” – ze wszystkich pism fantastycznych, jakie kiedykolwiek istniały na polskim rynku – był najbardziej skrojony pod takiego dokładnie czytelnika jak ja. Miło, choć raz w życiu, być czyjąś grupą docelową.

Ale – jak to śpiewał pewien rosyjski bard (nie daje mi spokoju, czy gdyby żył, popierałby dziś Putina?) – „jeszczio nie wieczier”. Wciąż jeszcze ukazuje się „Nowa Fantastyka”, dzięki grupie młodych entuzjastów funkcjonują „Fantazmaty”, no i pojawił się „Rocznik Fantastyczny”.

Wszystko to napisał facet, który raptem opublikował 4 teksty w latach 1997-2001, a potem jeszcze 7 w latach 2012-2019. I tylko jeden z tych tekstów zszedł poniżej 50 000k znaków;) Niektórzy jednak twierdzą, że nigdy nie jest za późno na zmianę;)

Mniej więcej w momencie, gdy piszę te słowa „Rocznik Fantastyczny 2023” ma zapewne swoją premierę na „Bachanaliach fantastycznych”. A w nim i moje skromne opowiadanko „Slow Life” – niespełna 20 000 znaków;)

Ja swój „Rocznik” posiadam już od 3 tygodni i przeczytałem go od deski do deski. Jaki jest? Dokładnie taki, jaki być powinien. Formatem przypomina nieco starego „Fenixa” z lat 90tych – i dobrze, bo zmieści się nawet w małej torbie i można go sobie czytać w poczekalni albo na nudnym zebraniu. W środku znajdują się opowiadania polskich autorów i nieco publicystyki. Opowiadania są różne – niektóre podobały mi się bardziej, inne mniej, reprezentują różne pisarskie temperamenty i różne gatunki. I właśnie tak jest dobrze. W jakimś stopniu bowiem pokazują spektrum tego, czym była – czym wciąż jest – czym może być – literacka fantastyka. Malkontenci pewnie doczepią się do formatowania czy literówek, ale nie to jest istotne. Ważne że, Rocznik Fantastyczny” jest. Ot tak, po prostu. Chwała Bartkowi Biedrzyckiemu za kolejną inicjatywę i za to że, przy okazji, mogłem się poczuć niemal jak 26 lat temu, gdy kupiłem w kiosku niewielką broszurkę z moim opowiadaniem;)

"Rocznika Fantastycznego 2023" w kiosku, co prawda, nie kupicie, ale za to kupicie go tutaj i to jedynie za 25 zeta: https://esef.com.pl/pl/p/Rocznik-fantastyczny-2023-/8165?fbclid=IwAR1BquF3nlynBV1ryuqgmsDfQerRBLpc8H8dW6YPu_o0ckmLI795tbIPLqs

Tu możecie przejść na facebooka "Rocznika Fantastycznego": https://www.facebook.com/groups/RocznikFantastyczny/?locale=pl_PL

A tu z kolei polecam wam stronę Bartka Biedrzyckiego: https://www.gniazdoswiatow.net/

niedziela, 27 listopada 2022

In memoriam - Feliks W. Kres 1966-2022

 

Był to prawdopodobnie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst fantasy. Do tej pory czuję ciarki jak to czytam: 

 

„Koniec?

Gwałtowny wir powietrzny, rozpadający się przede mną. Człowiek. Kordolon.

Błysk. Skok! Zabiłem? Błysk.

Bięgnę. Kiedy wreszcie zrozumiałem

                        kiedy wreszcie rozumiem

                                   kiedy wreszcie rozumiem

                                               że nie żyję

że jestem martwy, martwy jak myśl oszołomionego pięknem pałacowego lokaja[…]”

 

i potem następuje  czterostronicowy, fascynujący, Joyceowski niemal strumień świadomości umierającego maga.

 Za to chyba już trochę zapomniane opowiadanie Feliks W. Kres otrzymał II nagrodę w pierwszym konkursie „Fantastyki”. Miał wtedy 17 lat. Myślę, że niewielu autorów mogłoby w tym wieku pochwalić się podobną warsztatową sprawnością.

Późniejsza twórczość Kresa wzbudzała we mnie uczucia nieco ambiwalentne (choć pamiętam, że bardzo podobało mi się „Puste niebo” opublikowane w Fenixie 2/1993). Wydane na początku lat 90tych pierwsze przymiarki do „Księg Całości” przeczytałem, i owszem, z zainteresowaniem, ale bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Pochłonęły mnie już inne lektury – z mojego punktu widzenia atrakcyjniejsze intelektualnie, emocjonalnie, artystycznie. Proza spod niegdysiejszego znaku „Klubu Tfórców” – dążąca ku warsztatowej perfekcji, dopracowana, aż do bólu logiczna i realistyczna, ale pozbawiona tej odrobiny szaleństwa, niekiedy jakby – waham się, czy użyć tego słowa – bezduszna? – nie przemawiała do mnie aż tak bardzo jak teksty skupionych w tamtym czasie wokół NF poszukiwaczy nowych dróg – Huberatha, Żerdzińskiego, Dukaja, wreszcie, do pewnego stopnia, Sapkowskiego. Myślę jednak, że, z drugiej strony, nie do końca sprawiedliwe było stwierdzenie Tadeusza A. Olszańskiego  (w eseju Trzy serca i trzy pióra, NF 2/1996), który widział w Kresie jedynie post-howardiańskiego „piewcę przygody dla przygody, skrajnego egoizmu, oraz zupełnego bezsensu świata” (doceniając jednakże sam koncept Szerni i Szereru).

Mam też wrażenie, że – podobnie jak wielu innych utalentowanych polskich fantastów, zdecydowanie zbyt wielu – był Kres, mimo wszystko, pisarzem nie do końca zrealizowanego potencjału. Kto wie, być może gdyby jego wydawnicze perypetie ułożyły się w nieco inny sposób, pozostawiłby po sobie jeszcze bogatszy dorobek.

Ale i tak nie jest on mały. Szczęśliwie, Księga Całości jest wreszcie dostępna na rynku, no właśnie w całości (?) i istnieje nadzieja, że Autor jednak nie zostanie zapomniany. Warto też dodać, iż, jak słusznie zauważa to Arkady Salski w swoich felietonach (https://wpolityce.pl/kultura/247731-daleki-kres-on-jest-lepszy-niz-autor-gry-o-tron oraz https://www.facebook.com/Arkady-Saulski-Kolonia-Literacka-2322891804667283/photos/3067793163510473) był Kres prekursorsorem na skalę światową – wprowadził do fantasy potraktowany poważnie kontekst polityczny i socjologiczny, realnie opisaną historiozofię w całej swej bezwzględności, bliską naszej rzeczywistości psychologię wojny, okrutny pragmatyzm  „real-politik”, graniczący - z punktu widzenia czytelnika wychowanego na mitycznych fabułach Tolkiena i Le Guin – z nihilizmem, na długo zanim stało się to znakiem rozpoznawczym George’a R. R. Martina, Davida Gemmella, a później pisarzy takich jak bardzo modny obecnie Joe Abercrombie. Osobiście nigdy nie byłem fanem tego trendu, ze względów, którym być może kiedyś poświęcę osobny wpis. Trudno mi jednak nie docenić oryginalności i konsekwencji Kresa.

No i te koty w rynsztunku bojowym. Koty!

Jak zatem będę wspominał Feliksa W. Kresa? Przede wszystkim jako autora, który z pasją i na poważnie traktował stworzony przez siebie świat. Myślę, że paradoksalnie, w tym właśnie, bardzo przypominał Tolkiena. Najbardziej chyba spośród wszystkich polskich autorów fantasy. Tworzył swą oryginalną, mroczną rzeczywistość przez lata, z pieczołowitością, na serio, z obsesyjną wręcz dbałością o wiarygodność, nie zaniedbując żadnego z jego aspektów a i dorzucając parę całkiem nietuzinkowych pomysłów. W przeciwieństwie do wielu innych twórców fantasy (chyba większości) świat ten nie był jedynie pretekstem, miejscem gdzie rozgrywały się mniej lub bardziej dramatyczne przygody mniej lub bardziej interesujących bohaterów, lecz stanowił wartość sam w sobie. I świat ten (oraz bohaterów) pokochały tysiące czytelników, zarażonych pasją Autora.

Szczęśliwy pisarz, który doczeka się czegoś podobnego u kresu swej drogi.

     

„Oto śmierć Czarownika – pomyślał Kordolon, stojąc nad płonącym ciałem Deloa. – Podobno zwykły człowiek, gdy umiera, widzi w ciągu ułamka sekundy całe swoje życie, Czarownik zaś ogląda wydarzenia, które dopiero nastąpią…”

Odwrócił się i pomknął korytarzem w poszukiwaniu Deltreosa, którego obecność czuł w pobliżu. Nie widział, jak płonące ciało Deloa jeszcze raz otworzyło oczy, w których zabłysnął krótki okrzyk

                                   jego

                                               już

                                                           nie będzie sprzymierzeńcy

                                                                                              sprzy

                                                                       SPRZYMIERZEŃCY!!!

środa, 17 marca 2021

Obcy w obcym kraju czyli gdzie twój dom Ziemianinie?

 

  

Spotkanie z Innym – archetypiczny motyw fantastyki –  czy to na kartach literatury, czy też w prawdziwym życiu, następuje przeważnie albo w wyniku świadomie wybranego quest – podróży (fizycznej lub duchowej), albo odważnie podjętego wyzwania, albo też jest konsekwencją mniej lub bardziej dramatycznych zdarzeń i epickich katastrof.

W moim przypadku jednak nie było ani świadomie, ani dramatycznie, a już na pewno nie epicko – po prostu nagle, z właściwym sobie roztargnieniem uświadomiłem sobie, iż właśnie, jakimś zadziwiającym (zapewne tylko dla mnie) zbiegiem okoliczności  odnalazłem się w egzotycznej roli wykładowcy literatury (w tym przypadku angielskiej i amerykańskiej) na jednym z marsjańskich uniwersytetów.

 Doświadczenie to jest tyleż egzotyczne, co frustrujące. Wychowała mnie i ukształtowała Ziemska kultura pisma, w której literatura jako taka cieszyła się pewnego rodzaju estymą. Oczywiście, nie znaczy to, że każdy Ziemianin zaczytywał się dziełami Jamesa Joyce’a, Johna Fowlesa, Salmana Rushdiego, Ursuli Le Guin czy Stanisława Lema; był jednak zasadniczo świadomy ich istnienia. Zwłaszcza, jeśli wybrał do studiowania kierunek filologiczny (moi obecni studenci wybrali, rzecz jasna, Filologię ziemską). Ja sam, pamiętam doskonale, jeszcze będąc uczniem licealnym, posiadałem nienajgorszą orientację w działach literatury rodzimej i światowej, nawet jeśli niektóre z nich z założenia niespecjalnie mnie interesowały. Czy byłem niereprezentatywnym dewiantem, psychopatycznym, maniakalnym zboczeńcem? Mimo wszystko, nie sądzę. Tzn. może i byłem zboczeńcem, ale na pewno nie niereprezentatywnym. Bardzo wielu spośród moich znajomych, ludzi bliskich mi pokoleniowo bądź też nawet o dziesięć czy piętnaście lat młodszych również całkiem sporo czytało i generalnie orientowało się w temacie, bez względu na wybraną ścieżkę życiową. Niektórym – o zgrozo! – zdarzało się nawet dla przyjemności zgłębiać poezję. Przyzwyczaiłem się zatem, iż literatura stanowi mniej lub bardziej obecny, czasem majaczący gdzieś daleko w tle, ale jednak integralny składnik rzeczywistości.

Tu, na Marsie jest inaczej. Marsjanie znajdują się już na wyższym etapie ewolucji (Jacek Dukaj w swej znakomitej książce „Po piśmie” nazywa to „erą bezpośredniego transferu wrażeń zmysłowych”). Jeśli nawet mieli kiedyś literaturę, to dawno popadła ona w zapomnienie. Stwarza to niejakie problemy praktyczne. Kiedy, wiele lat temu, prowadziłem podobny kurs z literatury dla ziemskich studentów, mogłem się odwołać do ich osobistych doświadczeń czytelniczych, albo do znajomości literatury polskiej wyniesionej z liceum (w końcu Byron to trochę taki podrasowany i trochę bardziej skandalizujący Mickiewicz). Albo choćby i do znajomości poprzednich kursów, jakie z nimi prowadziłem ja, bądź inni wykładowcy.

W obecnej sytuacji jest to raczej bezcelowe. Choć moi Marsjanie pokończyli ponoć jakieś tam kursy przygotowawcze a nawet coś na kształt symulacji ziemskiego liceum, to nic już z tego nie pamiętają. Ba, przeważnie nie kojarzą nawet, o czym mówiłem do nich w poprzednim semestrze (albo i tydzień wcześniej)! Ich mózgi najwyraźniej funkcjonują w odmienny sposób. Czemu ja (i wielu moich rówieśników) wciąż z grubsza pamiętam, co czytałem w liceum czy nawet podstawówce? Kojarzę, kim byli Staś i Nell, orientuję się, że Staff tworzył w okresie młodopolskim a Baczyński zginął w Powstaniu Warszawskim?

Myślę, że odpowiada za to nadmierne (jakże nieznośnie ziemskie!) zanurzenie umysłu w Przeszłości, w His (albo Her) storii – to niestanne miętolenie w umyśle przeszłych lektur, refleksji i doświadczeń, miast bardziej konstruktywnego podążania za bieżącymi impulsami i pełniejszym życiem w teraźniejszości! To, co ja, ze swojego wąskiego, ziemskocentrycznego punktu widzenia nazwałbym deficytami pamięci, jest zapewne w istocie zdrową umiejętnością ignorowania zbędnego mentalnego balastu. Logika nakazuje przypuszczać, że mózgi moich Marsjan – produkt wielu ewolucyjnych dostosowań - bez wątpienia są doskonale przygotowane do wyzwań, jakie rzuca im życie i dużo lepiej przetwarzają współczesny Marsjański świat, niż robi to mój leciwy, zdezelowany model. Sęk w tym, że ja sam – ograniczony moimi przyzwyczajeniami – nie jestem w stanie choćby i tylko dostrzec tej przewagi, jaką nade mną mają. Marsjanie i ich świat są dla mnie równie niepojmowalni, jak, zapewne, ja sam dla nich.

Nie ułatwia mi to wszystko roboty. Wciąż też nie potrafię rozstrzygnąć dylematu: Czy ktoś z nas znalazł się na niewłaściwym miejscu? I jeśli tak, to kto – ja sam, Marsjanie, Uniwersytet, a może nawet któraś z planet?

Generalnie jednak praca nie jest nieprzyjemna. Na bieżąco młodzi Marsjanie bywają całkiem życzliwi, bystrzy i momentami okazują pewne zainteresowanie tematem (w każdym razie niektórzy z nich). Pewnymi obawami napawa mnie tylko wizja egzaminów, jakie, chcąc nie chcąc, będę musiał przeprowadzić pod koniec kursu. Coś podpowiada mi, że ludzie tak doskonale zanurzeni w teraźniejszości mogą mieć stosunek do przyszłości podobny jak i do przeszłości, a egzaminy jak wiadomo są czymś, co istnieje wyłącznie w przyszłości właśnie.

A morał? To spotkanie z Obcością uświadomiło mi, jak wiele rzeczy w naszym życiu w swej arogancji i zadufaniu traktujemy jako pewnik, oczywistość. Moralność, porządek polityczny, nasze relacje z innymi ludźmi, wrażliwość swoją i cudzą – można by tak naprawdę w nieskończoność. A także pozycję literatury w ziemskiej czy też marsjańskiej kulturze. Oczywiście, obsesyjne swego czasu zainteresowanie Ziemian słowem pisanym (choćby w naszym kraju w latach osiemdziesiątych – wciąż pamiętam, jak na początku każdego miesiąca o szóstej rano robiłem maraton po okolicznych kioskach, próbując upolować ukazującą się w jakiś 100 000 egzemplarzy Fantastykę – przeważnie bezskutecznie) można tłumaczyć brakiem innych rozrywek i mediów – wiadomo, kiedyś nie było tyle telewizji, filmów, Youtube, Facebooka, Netflixa, gier komputerowych, etc… Ale mimo wszystko łudziłem się, że literatura – fikcja literacka w ogóle, a fantastyka w szczególności – odpowiada pewnym bardzo specyficznym ale uniwersalnym potrzebom Człowieka, które trudno będzie zaspokoić w inny sposób. Jak się okazuje, kompletnie się pomyliłem (przy tej okazji po raz kolejny polecam „Po piśmie” Jacka Dukaja – on to wszystko bardzo rzeczowo wytłumaczył).

Są też dobre wieści. W dzieciństwie byłem wielki pasjonatem akwarystyki i niedawno, po latach wróciłem do tego hobby. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że tu, na Marsie, też całkiem sporo osób się tym zajmuje. Skoro nie da już rady pogadać o literaturze, to może przynajmniej o rybkach?

Tak naprawdę, jest tylko jedna rzecz, której jeszcze się boję. Że kiedy moja dorywcza praca się skończy, okaże się, że z powodu (na przykład) COVIDu odwołali wszystkie loty na Ziemię i pozostanę tu już na zawsze.

Cóż, wtedy będę mógł przynajmniej wreszcie z przekonaniem zakrzyknąć: „Gdzie Twój dom Ziemianinie?”

sobota, 11 stycznia 2020

Ciemkność i Lustro - nagranie audio!


 


W ramach darmowych audiobooków Projektu Fatazmaty w sieci pojawiło się i moje Ciemność i Lustro z Fantazmatów t.2. w świetnej interpretacji Mako.

Komentując zatem niejako w stylistyce i tematyce opowiadania: Ciemność i Lustro zyskało zupełnie nowy rodzaj realności, również dla mnie. Serdeczne podziękowania!

Opowiadanie, teraz do posłuchania tutaj:

YouTube

Hear This

piątek, 13 grudnia 2019

Krzyk


Od ostatniego wpisu minęło trochę czasu. Od września całkowicie pochłaniały mnie jednak sprawy zawodowe (tak to już bywa, jak jest się autorem-hobbystą). Za to wcześniej, w sierpniu udało się wreszcie ukończyć „Krzyk” – a więc przy okazji i cały „Skrawek czerni”.

Bądźmy szczerzy – autor-hobbysta pisze głównie (a w każdym razie na początku) dla własnej satysfakcji. Może to i egotyczne a nawet niezdrowe uczucie, kiedy sprawia ci przyjemność czytanie czegoś, co sam napisałeś.

Ale fajne.

 

Walka dogasa. Hałas cichnie. Biegające po ogrodzie sylwetki stopniowo zamierają w bezruchu. Czas zwalnia, pragnąc choć na chwilę złapać oddech. Przestrzeń wygładza się i uspokaja. Kala chowa sztylety do pochwy i staje naprzeciwko płonącej rezydencji. Pożar zarazem hipnotyzuje ją i niepokoi.

Znów, jedna po drugiej, niczym warstwy obieranej cebuli, opadają kolejne warstwy rzeczywistości. Co skrywa się po drugiej stronie ognia? Dziewczynie wydaje się, że tańczące płomienie kreślą w powietrzu jakiś wzór. Ogarnia ją zagadkowe przekonanie, że powinna zrozumieć ich mowę. Odczytać drgania powietrza.

I wtedy, niespodziewanie, po raz kolejny tej dziwnej nocy, rzeczywistość rozcina krzyk. Wołanie o pomoc przerażonej dziewczynki. Gdzieś tam, osaczona poprzez płomienie, po przesłoniętych dymem korytarzach, błądzi córka Fayati, nadaremno próbując odnaleźć bezpieczne wyjście.

Kala podchodzi do budynku, tak blisko, że pożar niemal osmala jej włosy, a dym drażniąc wdziera się do płuc. Dziewczyna wytęża wzrok, usiłując przeniknąć gorejący blask, zrozumieć wzór, zlokalizować Tvishę. Lecz ogień oślepia jej zmysły, krzyk rozmywa się pośród falowania niestabilnej rzeczywistości. Jak wyłowić go spośród cierpiących głosów milionów innych istot?

Rozpacz ogarnia serce Kali. Zdaje sobie sprawę, że jeżeli dziewczynka umrze teraz pośród płomieni, nie otrzymawszy pomocy, cały Wszechświat umrze wraz z nią, a to co go zastąpi, będzie obojętne i pozbawione duszy, choć, być może, nikt oprócz  Fayati i jej samej nie dostrzeże zmiany.

Tak dzieje się za każdym razem, prawda? Od zawsze o tym wiedziałaś.

Wtem materię świata rozdziera kolejny krzyk. Najpotężniejsze z zaklęć. Ostatnie słowa każdego przerażonego dziecka.

Ratuj, mamo.

Kala skacze do przodu i znowu się cofa. Dźwięki i obrazy mieszają się ze sobą i nie jest już w stanie rozróżnić wirujących wokół kształtów. Nadać im imiona i znaczenia.

Ratuj, mamo.

Kto krzyczy? Córka Fayati? Ona sama? Kim jest ta mała dziewczynka, porzucona przez czas i przestrzeń na samym skraju nicości? Wędrująca poprzez morze lepkiej, szarej mgły?

Ratuj, mamo.

Elohe uśmiecha się i macha jej ręką na pożegnanie tuż przed skokiem do wody. Palila i Sione przytulają szlochającą Raali. Madagorski wojownik przeszywa duszę Kali Spojrzeniem Ponad Zasłoną. Darya Tabazi pochyla się nad nią z troską. Przystojny mężczyzna w białej koszuli dotyka dłonią pętających ją łańcuchów. Wysoka, piękna kobieta delikatnie wciera w jej policzek gojącą maść.

Ciemny cień przesuwa się po śniegu.

Ratuj, mamo.

Kto krzyczy? Tvisha? Ona sama?

Dziewczyna opada na kolana, poddając się rozpaczy. Po raz kolejny zawiodła, nie zrozumiała wiadomości ukrytej w drganiach powietrza. Miliony głosów zlewają się w jeden a potem stopniowo cichną. Wszechświat powoli ogarnia ostateczna cisza i pustka. Entropia zwycięża.

Nagle jakiś ruch przełamuje nadchodzącą nieuchronność.

Pojawia się kontrapunkt.

 

czwartek, 25 kwietnia 2019

Gene Wolfe (1931-2019)

Ja czytelnik mam, niestety, dość niestatystyczny gust - zawsze wyżej cenię sobie nie do końca choćby udany eksperyment od  perfekcyjnie wyprodukowanej sztamp... pardon... od perfekcyjnie wyegzekwowanego bestsellera, trafiającego w gusta możliwie najszerszej grupy czytelników. W końcu cóż mi przyjdzie z czytania kolejnego bestsellera? Znasz jeden, znasz wszystkie. A ambitna porażka (rozumiana tu przede wszystkim jako niedostarczenie czytelnikowi do końca tego, czego oczekuje czy też złamanie klasycznych reguł, co sprawia, że książka nie czyta się szybko, łatwo i przyjemnie) może pod wieloma względami okazać się inspirująca.

Cóż, to temat na osobny wpis. Dzisiaj chciałbym po prostu oddać hołd Gene'owi Wolfe'owi, jednemu z największych artystów (i eksperymentatorów) słowa wśród pisarzy fantastyki. Twórcę cholernie trudnego, niejednoznacznego, czasem doprowadzającego czytelnika do szału. Czasem - i owszem - nieco zbyt w moim odczuciu powtarzalnego i monotonnego. Nawet nudnego. A jednak bez wątpienia wielkiego. Autora określanego przez niektórych jako "James Joyce fantastyki". Albo ewentualnie - jej Marcel Proust. Oba te porównania (jak również wiele innych) są moim zdaniem w pełni uzasadnione.

Na temat twórczości Gene Wolfe'a można by pisać dużo, ale szczęśliwie mądrzejsi ode mnie już pisali, więc nie muszę się produkować. Polecam jednak gorąco lekturę wstępu do zbiorku "Smierć Doktora Wyspy" autorstwa Arkadiusza Nakoniecznika. Osobom czytającym po angielsku linkuję też dwa eseje autorstwa Johna Clute'a oraz Jeeta Heera.

Tak więc, w ostatnim czasie, po Ursuli K. Le Guin odszedł kolejny z Wielkich. Autor, którego, tak jak Le Guin podziwiałem zawsze w szczególny i bardzo osobisty sposób i pod którego zgubnym wpływem chyba trochę się znalazłem (kto wie, może i moja nieszczęsna "Studnia Zagubionych Aniołów" byłaby odrobinę mniej zagmatwana i konfundująca, gdybym w trakcie jej pisania nie czytał "Księgi Nowego Słońca"?).

Będzie mi brakować jego wyobraźni i odwagi.