Ciężko napisać w takiej chwili coś, co nie ocierało by się o skrajny banał, mimo wszystko jednak spróbuję.
Podobnie jak dla wielu innych fanów (i autorów) fantastyki - nie tylko mojego pokolenia - Ursula K. Le Guin była idolem. Mistrzem. Została nim odkąd w wieku 15 lat po raz pierwszy przeczytałem Czarnoksiężnika z Archipelagu.
Oczywiście, w miarę jak dojrzewamy, wyrastamy z naszych młodzieńczych fascynacji. Podziwiamy innych autorów, szanujemy ich, inspirujemy się ich twórczością - ale nie nazywamy ich już "mistrzami". Szukamy własnej drogi.
Ja również z czasem nabrałem pewnego dystansu do swoich niegdysiejszych mistrzów - Zajdla, Sapkowskiego czy nawet Tolkiena. Stałem się bardziej krytyczny.
Jednak Ursula K. Le Guin pozostała moim idolem aż do dziś. Dlaczego? Może przez to co dla mnie symbolizuje - swoim życiem i swoją twórczością.
Myślę, że gdyby ktoś postanowił zrobić bezsensowny plebiscyt na "naj" autora fantastyki wszechczasów, pewnie znalazłoby się wielu innych pretendentów do tego tytułu. Autorów błyskotliwszych, bardziej płodnych, popularnych, kultowych, artystycznych, twórczych, genialnych, zakręconych, takich którzy wywarli większy wpływ na rozwój gatunku jako całości. Ale gdyby ktoś kazał mi znienacka wskazać najmądrzejszego, bez wahania wymieniłbym Ursulę K. Le Guin.
Nie chodzi mi tu o przywiązanie do pewnych tez czy głoszonej (choćby pośrednio) przez Autorkę ideologii. Myślę, że w niejednej kwestii pewnie bym się z nią nie zgodził. Ale prawdziwy mędrzec, wbrew pozorom, nie zawsze musi mieć rację. Wielki pisarz nie musi być bezbłędny w swoim rzemiośle.
Chodzi mi po prostu o pewną postawę życiową, którą, jak już wspomniałem, Le Guin dla mnie uosabia. Którą konsekwentnie potwierdziła całą swą karierą, nie zbaczając ani przez chwilę z właściwej ścieżki. Postawę fantasty, który nie pisze ani dla (choćby intelektualnej) zabawy, ani po to, by spełnić swe egotyczne ambicje, ani dla poklasku konwentowych fanów, ani dla sławy, ani dla uznania renomowanych krytyków literatury, ani nawet dla pieniędzy (choć, oczywiście, wszystkie te rzeczy Le Guin niejako przy okazji osiągnęła). Postawę pisarza, który traktuje poważnie - siebie, czytelnika, świat oraz samą literaturę. I dużo też od nich wszystkich wymaga.
Myślę, że Le Guin wierzyła - na przekór temu, co zdaje się na każdym kroku sugerować nam współczesny świat - w moc literatury, podobnie jak czarodzieje z Roke wierzyli w moc magicznych słów.
W swoim przemówieniu na gali National Book Awards w 2014 r. powiedziała między innymi:
"Potrzebujemy pisarzy, którzy wciąż pamiętają wolność - poetów, wizjonerów - realistów większej rzeczywistości. [...] Potrzebujemy autorów, którzy rozumieją różnicę pomiędzy wypuszczaniem na rynek kolejnego produktu a tworzeniem sztuki."
I, wreszcie:
"Mam za sobą długą i dobrą pisarską karierę. Przebyłam ją w dobrym towarzystwie. Teraz u jej kresu, nie chcę oglądać, jak amerykańska literatura zaprzedaje swą duszę. My którzy żyjemy z pisania i publikowania powinniśmy domagać się sprawiedliwego udziału w przychodach. Ale naszą nagrodą nie jest zysk. Jest nią wolność."
W tym miejscu aż się prosi o gorzki komentarz do powyższych słów. W Polsce do tej pory ukazał się jedynie pierwszy z trzech tomów "Kroniki Zachodniego Brzegu", ostatniego cyklu fantasy napisanego przez Autorkę, choć od jego publikacji w Stanach minęło już ponad dziesięć lat. Cóż, zapewne uznano, że nie sprzeda się w wystarczającej ilości egzemplarzy, w przeciwieństwie choćby do wielotomowych sag Sandersona, Abercrombiego i tym podobnych. Pewnie słusznie. Ale to już problem polskich wydawców i czytelników, nie Ursuli Le Guin.
Jak to napisał jeden z internautów "Let her rest in power".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz