Content warning: niniejszy wpis ma w dużej mierze charakter osobisty, wspomnieniowy, konfesyjny, egocentryczny i nieznośnie sentymentalny.
Obecny rok kończę ostatecznie z 5 opublikowanymi opowiadaniami, co stanowi w moim przypadku absolutny rekord (wiem, wiem daleko mi choćby do takiego Silverberga;) Przy tej okazji postanowiłem pochylić się nad przeszłością i dokonać pewnych osobistych rozliczeń. Otóż, zdałem sobie z niejakim zaskoczeniem sprawę, że przez większość swojego życia w zasadzie nie pisałem opowiadań. W każdym bądź razie – nie w sposób regularny i systematyczny. Co ciekawe, jeśli już mi się to przydarzało, to produkowałem je nagłymi zrywami, falami, pomiędzy którymi następowały nieraz bardzo długie odstępy.
A przecież właśnie od opowiadań rozpoczęła się moja przygoda z fantastyką. Od opowiadań, którymi zaczytywałem się w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych polując na „Fantastykę” „Kroki w nieznane” czy „Rakietowe szlaki”. I od pierwszych własnych grafomańskich kawałków, które bazgrałem odręcznie długopisem w zeszytach 32 i 64 kartkowych w kratkę, a później z mozołem przepisywałem na maszynie do pisania należącej do mojej matki.
W zeszłym roku, porządkując różne śmieci dogrzebałem się do tych wstydliwych archiwów i ustaliłem, że pierwsza fala mojej obsesji przypadła na lata 1984-1986, kiedy to wyprodukowałem w sumie aż 13 literackich potworków – kompletny zbiór! Przez lata z zażenowaniem ukrywałem je sam przed sobą, aby całkiem nie zwątpić w tą krztę talentu, jaką, jak mi się zdawało, zostałem obdarzony, ale w końcu stwierdziłem, że teraz, na jesieni życia, jestem w stanie śmiać się z nich, bez wielkiego poczucia winy względem nieszczęsnych drzew, które posłużyły do produkcji papieru (w dzisiejszych czasach, trzeba to przyznać, grafomania jest mniej szkodliwa dla środowiska naturalnego). Wśród tekstów tych znalazły się i pseudo-space opery i pseudo-eksploracyjne SF, a nawet opowiadania pseudo-dickowskie. Te jakże oryginalne utwory moje nastoletnie ja opatrywało równie oryginalnymi tytułami typu: „Sygnał z Sol”, „Pojedynek wśród gwiezdnych bezdroży” czy też „Gry podświadomości” (choć w tym ostatnim natrafiłem akurat na zdanko, które mi się autentycznie spodobało: „na środku pokoju pojawił się kapłan Alkomar, przybrawszy swą odświętną konsystencję”).
Druga fala mojej radosnej grafomańskiej działalności nowelistycznej przypadła na lata 1992-1993, kiedy to powstało 6 mniej może wtórnych, ale za to o wiele bardziej pretensjonalnych tekstów z gatunku hm… powiedzmy dark fantasy albo młodzieńczej fantastyki metafizycznej o tytułach w stylu „Powrót czarnoksiężnika” czy „Gasnące światło Pandemonium” (to ostatnie zainspirowane „Rajem utraconym” Miltona).
Trzecia fala nastąpiła po krótkiej przerwie w roku 1995, kiedy to nieoczekiwanie dla siebie samego stworzyłem 4 w miarę drukowalne teksty fantasy (z perspektywy czasu fakt ten napawa mnie jeszcze większym zdumieniem niż wówczas). Dwa krótsze zostały opublikowane w „Fenixie”, a na dwa dłuższe miałem nawet w pewnym momencie podpisaną umowę z dużym wydawnictwem (ostatecznie nigdy nie została skonsumowana, ale zatrzymałem zaliczkę w wysokości całych 900 zł). Potem w 1998 i 1999r napisałem jeszcze po tekście w konwencji bardziej zbliżonej do SF (również zostały opublikowane w „Fenixie”).
Wydawało się zatem, że skoro osiągnąłem poziom względnej drukowalności, to pójdę za ciosem. Zwłaszcza, że choć nieodżałowany „Fenix” zakończył działalność w roku 2001, to wkrótce powstało kilka innych pism.
Otóż, nic z tych rzeczy. Kolejne opowiadanie wyprodukowałem dopiero w 2011 r, po dwunastoletniej przerwie. Były to „Trzy spotkania Księdza Marka z demonem”, wysłane na konkurs Wydawnictwa Paperback „Science Fiction po Polsku”. Do dziś nie bardzo rozumiem skąd wzięła się ta metafizyczna pauza. Fakt, w tym czasie intensywnie prowadziłem małą firmę, robiłem doktorat, podróżowałem po świecie, zakładałem rodzinę, wreszcie pracowałem nad „CK Monogatari”, ale mimo wszystko…
A potem znów przerwa, tym razem krótsza, bo zaledwie pięcioletnia. W latach 2016-2018 napisałem 5 opowiadań (choć „Dziedzictwo” to właściwie mikropowieść). Nazwijmy to czwartą falą. Dwa ukazały się w „NF”, dwa kolejne w „Fantastyce Wydaniu Specjalnym”, jedno w „Fantazmatach”. Poza „Dalej niż koniec drogi’ wszystkie te teksty należały jednak do uniwersum „Świata Błękitu”, w ograniczonym stopniu były więc „autonomicznymi” projektami.
Kolejna krótka przerwa i w latach 2020-2022 znów wyprodukowałem 3 dłuższe opowiadania czy też nowelki, powiedzmy soft SF (piąta fala?). Potem znów półtoraroczna przerwa i w związku z reanimacją „Rocznika Fantastycznego” postanowiłem napisać nietypowego dla siebie szorciaka – niespełna 20k znaków. Jak się okazało, był to początek szóstej fali. Niespodziewanie największej ze wszystkich.
Od grudnia 2022 r. do września 2025 r. wyprodukowałem w sumie 19 bardzo różnych tekstów, najdłuższy liczył sobie 100k, najkrótszy 17k. Czułem się z tym całkiem fajnie, zupełnie jakbym na nowo przeżywał swą naiwną młodzieńczą pasję, tyle że jednak z ciut lepszymi zrozumieniem tego co robię. Jeden z tych tekstów sam w końcu odrzuciłem (wydał mi się zbyt dziwaczny i hermetyczny), ale pozostałe wyszły chyba w miarę ok. Jeden został opublikowany w „Nowej Fantastyce, trzy w kolejnych „Rocznikach Fantastycznych”, dwa w antologiach „Sny umarłych”, po jednym w „Fantazmatach” i „Magazynie Biały Kruk”. Pięć kolejnych zostało przyjętych i cierpliwie czeka na publikację. Pozostała piątka (wraz z trzema nowelkami napisanymi w latach 2020-2022) nadal szuka swojego miejsca w świecie, ale kto wie, może kiedyś je odnajdzie;) Myślę, że szesnastolatek gdzieś w głębi mnie jest nareszcie usatysfakcjonowany. Co istotne, nadal mam sporo pomysłów na opowiadania i przynajmniej z daleka wydają mi się one interesujące. Teraz pozostaje już tylko kwestia czasu, motywacji no i, rzecz jasna, miejsc, gdzie mógłbym je potencjalnie wysłać.
Co najważniejsze jednak, zrozumiałem wreszcie w pełni, jak wielką frajdę daje pisanie opowiadań z gatunku szeroko pojętej fantastyki. Opowiadania nie są tak (czasowo, logistycznie i motywacyjnie) wymagającymi projektami jak powieści, ale każde z nich jednak również daje szansę na kreację całkiem osobnego świata. Szansę na testowanie fabuł, postaci i dylematów w bardziej swobodnym, niezobowiązującym trybie. Na kontemplowanie dziwności Wszechświata na dziesiątki rozmaitych sposób. Na bezceremonialne przeskakiwanie z tematu na temat i ze stylu na styl. Albo, dla odmiany, na odgrywanie podobnych tematów na różnych literackich instrumentach. Możemy tu sobie pozwolić na ryzyko, eksperymenty i szaleństwa, bez lęku, że zrobimy coś nie tak i zniszczymy roczny czy dwuletni projekt. Jak już to kiedyś pisałem – w obecnych absurdalnie skomercjalizowanych czasach to właśnie opowiadania, nie powieści, często stanowią ostatni bastion autorskiej autonomii.
Nie znaczy to, że nie doceniam zalet powieści (mam zresztą nadzieję, że niejedną jeszcze napiszę). Ale wydaje mi się, że właśnie czytanie i pisanie opowiadań w najbardziej spektakularny, bezpośredni i namacalny sposób pozwala doświadczyć całego bogactwa fantastyki: uzmysłowić sobie w pełni jak gigantyczny potencjał oferuje ona zarówno czytelnikom jak i autorom. Poczuć tę wolność. Z dziecięcą fascynacją, szybciej niż światło przemieszczać się pomiędzy tysiącami odmiennych, fascynujących światów.
Szczęśliwego Nowego Roku i do zobaczenia wkrótce!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz