sobota, 21 czerwca 2025

On, ona i wieloryb czyli freudowski kapitan Ahab w kosmosie czyli cudowna dziwaczność opowieści. Nierecenzja: Robert F. Young, „Starfinder”, Pocket Books 1980.

 


Zaczniemy od „Moby Dicka”. To zrozumiałe samo przez się, zważywszy, że wieloryb również odgrywa kluczową rolę w omawianej przeze mnie powieści, zaś jej protagonista jest przynajmniej równie szalony co kapitan Ahab. Ale chodzi i o coś jeszcze.

 Prawie wszyscy znają tytuł legendarnej powieści Hermana Melvilla, ale mało kto w istocie ją przeczytał. Prawdopodobnie ci, którzy o niej słyszeli, ale którym nigdy nie przyszło do głowy po nią sięgnąć, zakładają, że jest ona czymś w rodzaju „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a (osobiście serdecznie nie znoszę), a więc tekstem świadomie hiper-eksperymentalnym, pełnym intertekstualnych aluzji, strukturalnych zagadek oraz piętrowych metafor a także totalnie przeintelektualizowanym. Innymi słowy, stworzonym specjalnie po to, aby akademiccy literaturoznawcy mieli frajdę, zgłębiając kolejne literackie szyfry, pisali o nim doktoraty i gnębili przy jego pomocy studentów.

Pewnie jest to jakaś część prawdy, ale tylko część. Prawdziwy problem leży tutaj gdzie indziej. Stykając się z „Moby Dickiem” po raz pierwszy, nieuprzedzony i niesformatowany  przez krytykę czytelnik tak naprawdę aż do samego końca nie wie, z czym przyszło mu się zmierzyć. Czy to powieść przygodowa? Jeśli tak to chyba nieudana? Czy również nieudana, nadmiernie zagmatwana powieść filozoficzna? Egzystencjalna? Psychologiczna? Quasi-Conradowski moralitet? Powieść Symboliczna  – ok – może i tak, ale, cholera, jakieś nieczytelne te symbole? Oj, chyba coś tu nie pykło. Czegokolwiek próbował dokonać Autor, nie za bardzo mu to wyszło.

Tak właśnie odebrała „Moby Dicka” współczesna Melvillowi publiczność literacka; można chyba nawet uznać, iż powieść ta zrujnowała jego nieźle zapowiadającą się karierę. „Moby Dicka” dopiero po I wojnie światowej niespodziewanie odgrzebali Nowi Krytycy (nazwa ruchu teoretycznoliterackiego, który wprowadził profesjonalną interpretację tekstów do literaturoznawstwa amerykańskiego). Łatwo sobie wyobrazić, że równie dobrze mógł się nigdy nie przebić do szerszej czytelniczej świadomości.

 Ścieżka jaką powieść „Starfinder” Roberta F. Younga z kolei przebiła się do mojej świadomości była równie długa i kręta. Dawno, dawno temu, jeszcze jako nastolatek, natrafiłem w „Nowej Fantastyce” (12/1984) na opowiadanie „Kiedy czas był młody” bliżej nieznanego mi autora. Zapamiętałem je jako sympatyczne, przygodowe czytadełko o podróżach w czasie i dinozaurach, z zaskakującą (w oczach 15 latka, którym wówczas byłem) puentą. Jakiś czas temu, przeglądając na fali dziaderskiej nostalgii starożytne numery „NF” znów odnalazłem ten tekst i powtórnie go przeczytałem. Co ciekawe, nadal mi się podobał (choć muszę przyznać że, ze współczesnego punktu widzenia, wątek dwunastoletniej dziewczynki zakochującej się w dorosłym mężczyźnie wydaje się przynajmniej hm… dziwaczny?).* Cóż, najwyraźniej pozostałem w głębi duszy naiwnym, sentymentalnym nastolatkiem.

Tym razem jednak zainteresowałem się również i samym autorem, w dalszym ciągu kompletnie mi nieznanym. W Stanach, okazuje się, Young również nigdy nie był szczególnie popularny, choć w latach 50tych i 60tych xx w. regularnie publikował opowiadania w rozmaitych czasopismach fantastycznych. Zainteresowało mnie jednak, iż internetowa „The Enyclopedia of Science Fiction” napisała, że jego najlepsze teksty posiadają „emocjonalną siłę Bradbury’ego czy Sturgeona”. Zaopatrzyłem się zatem na początek w zbiór opowiadań „The Worlds of Robert F. Young” (dostępny na amazon.pl).

Obiektywnie rzecz biorąc to dość nierówny i niejednorodny zbiorek, ale – moim zdaniem przynajmniej – paradoksalnie dodaje mu to jedynie uroku. Rzeczywiście odnalazłem w nim i coś z romantyzmu Bradbury’ego (choć momentami,  popadającego w nadmierny sentymentalizm) i coś z cudownej dziwaczności Lafferty’ego. Myślę, że mogę go polecić każdemu, kto, tak jak ja, lubi czasem powracać do klasycznej SF z lat 50tych czy 60tych i jest w stanie wybaczyć jej okazjonalną naiwność czy też chropowatość.         

Wciąż zaintrygowany, zamówiłem poprzez mój ulubiony anglojęzyczny antykwariat (betterworldbooks.com) Starfindera, oryginalnie publikowanego w częściach w latach 1969-1980 (tzw. fix-up novel) i złożonego w całość w 1980r. Trzy dni temu wreszcie do mnie dotarł i w piątek wieczór pochłonąłem go jednym haustem

Wciąż nie jestem pewien, co właściwie przeczytałem.

 Założenia się tyleż błyskotliwe, co wytyczające dość oczywistą i fabularnie i gatunkowo ścieżkę. We (względnie) odległej przyszłości ludzkość zasiedliła rozmaite systemy gwiezdne. W teraźniejszości świata przedstawionego podróż z prędkościami ponadświelnymi oraz międzygwiazdowa komunikacja stała się możliwa dzięki tak zwanym „wielorybom” – żyjącym w przestrzeni kosmicznej, gargantuicznym, asteroido-podobnym, świadomym stworzeniom, zdolnym przemierzać zarówno przestrzeń jak i czas. Specjalna kasta „Jonaszy” poluje na te majestatyczne byty, niczym dziewiętnastowieczni wielorybnicy. Wieloryby są chwytane i pozbawiane „ganglionu” (narośli będącej odpowiednikiem mózgu). Martwe zachowują jednak zdolność podróżowania w przestrzeni (choć nie w czasie). Dokuje się je wokół planety Ghaul, a następnie przerabia na statki kosmiczne.

Główny bohater, rodzaj kosmicznego Ahaba, zostaje przedstawiony jako człowiek opętany podwójnym niejako szaleństwem – po pierwsze, nienawiścią do wielorybów (wynikającą z nieszczęśliwego wypadku sprzed kilku laty, kiedy to przejściowo stracił wzrok), po drugie zaś perwersyjnym (używam tutaj tego słowa nie tyle w sensie potocznym co raczej  psychoterapeutycznym czyli jako synonim „niedojrzałego”, czy też „nieprawidłowego) stosunkiem do seksualności oraz kobiet, będącym rezultatem młodości spędzonej na ultrapurytańskiej planecie Dirt („Brud”).**

Od tego pierwszego szaleństwa nasz bohater uwolni się już w prologu, niespodziewanie  dostrzegając na powierzchni martwego wieloryba odbicie swej własnej twarzy. Co do drugiego zaś… Cóż, nie uprzedzajmy faktów.

Właściwa akcja rozpoczyna się w rozdziale pierwszym, kiedy to Starfinder, już porzuciwszy karierę „Jonasza”, pracuje w stoczni na planecie Ghaul. Jeden z martwych wielorybów okazuje się nie do końca martwy – wykształcił bowiem drugi „ganglion”. Stworzenie kontaktuje się ze Starfinderem za pomocą dziwacznych symboli wyświetlanych bezpośrednio w myślach człowieka (zamieszczone w powieści rysunki są naprawdę urocze!). Chce, by były wielorybnik naprawił jego „ganglion”, w zamian oferując swą służbę. Z początku Starfinder udaje przed samym sobą***, że zamierza wydać nieumarłego wieloryba stoczniowym oprawcom, ale jego wyobraźnię opanowuje już wizja wspólnych podróży w czasie i przestrzeni. Pragnie, na przykład, zobaczyć na własne oczy słynne wydarzenia z historii ludzkości****

Tak, trafnie się domyślacie. Starfinder ostatecznie wykrada wieloryba i udaje się w długą drogę. Czeka nas teraz fajna, klasyczna space-opera, prawda?

Otóż, nieprawda. Właściwie to trudno opisać, co nas czeka. Oto kilka tylko przykładów, by dać Wam jakieś pojęcie:

– w rozdziale pierwszym, tuż przed ucieczką, Starfinder, opanowany przez swą alternatywną psychopatyczną osobowość – „mnicha” – dusi na śmierć***** swą arystokratyczną (i po prawdzie dosyć wampiryczną) narzeczoną.

– w rozdziale drugim wieloryb, chcąc się pozbyć swego lokatora, nurkuje poprzez czasoprzestrzeń aż do mitycznego Tartaru, gdzie trzy Erynie (tak, te Erynie – Alecto, Tyzyfone i Megajra) dokonują nad Starfinderem sądu.

– w rozdziale trzecim nasz bohater napotyka przypadkiem wrak statku kosmicznego, w którym odnajduje zamrożone ciało nieznajomej dziewczyny. Choć dziewczyna nie jest jakoś szczególnie piękna, jej widok porusza ukrytą strunę w duszy protagonisty; czuje że odtąd nic już nie będzie dla niego takie samo. Desperacko cofa się zatem wraz z wielorybem w czasie, by zapobiec katastrofie rzeczonego statku i ocalić nieznajomą, po to tylko, by odkryć, że to właśnie oni sami byli pierwotną przyczyną wypadku – paradoks znany już czytelnikowi z rozmaitych opowieści o podróżach w czasie, tu jednak rozegrany w sposób typowo filozoficzno-egzystencjalny. (Cóż, duch fatum rodem z antycznej tragedii nieprzerwanie unosi się nad tą powieścią). Starfinder ostatecznie umieszcza nietknięte ciało „Gwiezdnej Dziewczyny” w chłodni na pokładzie wieloryba, niczym Sinobrody ze złowrogiej legendy, i urządza dla niej coś w rodzaju świątyni, którą odwiedza od czasu do czasu, przynosząc świeże kwiaty.

Sądzicie, że to dziwaczne? Czekajcie, rozdziałów jest jedenaście. To nawet jeszcze nie początek.           

Tak naprawdę trudno mi ocenić, komu ta książka bardziej się  n i e  spodoba. Fanom space-opery, zawiedzionym brakiem satysfakcjonującej akcji? Zwolennikom twardej SF zirytowanym logicznymi niekonsekwencjami? Miłośnikom ambitnej, obowiązkowo ciężkiej i depresyjnej prozy psychologicznej czy też metafizycznego weirdu, zniesmaczonym obecnością wątku romantycznego******, w dodatku zakończonego bezwstydnym happy-endem? Feministycznej lewicy? Mizoginistycznej prawicy? Mógłbym wymieniać tak w nieskończoność.

To książka, która, jak słusznie ujął to jeden z jej nielicznych internetowych recenzentów, ma ogromne problemy z własną tożsamością (podobnie jak wspomniany na początku tego eseju „Moby Dick”). A my żyjemy przecież w czasach w których opowieści – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – podporządkowane są czytelniczym oraz wydawniczym algorytmom i muszą już od samego początku jasno deklarować swą tożsamość. I nie, nie dotyczy to jedynie typowo popowych young adult, fantasy romanów czy przygodowych space-oper. Czytelnicy ambitnej prozy, postmodernizmu, twardej SF czy weirdu również mają swoje ściśle określone, zalgorytmizowane oczekiwania i biada autorowi, który ich nie spełni (na przykład wplatając w narrację wątek romantyczny, zakończony happy-endem). „Starfinder” to przybysz z zapomnianych czasów, kiedy to powieściom fantastycznym wolno było być wieloma, często sprzecznymi ze sobą rzeczami jednocześnie.

To bardzo konfundujące. Nieznośnie naiwne. I niesamowicie ożywcze.

To zaskakujące, jak wiele ech tej całkiem nieznanej, zapomnianej powieści można odnaleźć w późniejszych, o wiele słynniejszych tekstach kultury. Weźmy choćby sceny z drugiego „Avatara” Jamesa Camerona, kiedy to wielorybnicy ścigają i zabijają samicę tulkuna a następnie pozbawiają ją ambry. Albo zagmatwany czasowo wątek miłości Raula i Enei z „Triumfu Endymiona” czy też Niebieskiej i Czerwonej z „Tak właśnie przegrywasz Wojnę Czasu” Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a. Przypadek? Świadoma inspiracja? Nie sposób tego rozstrzygnąć.

A zatem, kończąc już i dalej nie spoilerując  – nie mam pojęcia, czy „Starfinder” to dobra czy zła powieść i na pewno nie będę Was zachęcał do jej przeczytania.******* Mogę jedynie zadeklarować, że książka ta, dla mnie przynajmniej, okazała się nieoczekiwanym skarbem, odkopanym w stercie starej, wyblakłej makulatury. Kosmicznym „Moby Dickiem”, jednak o wiele bardziej optymistycznym i – po Tolkienowsku – eukatastroficznym – niż ten Melvillowski. Niejednoznaczną i niepoprawną opowieścią o szaleństwie i freudowskich obsesjach, które zostają jednak uleczone. O międzygatunkowej empatii. No i, oczywiście, opowieścią o miłości – dziwaczną, konfundującą, nawet lekko toksyczną a jednak… No właśnie.

Jest w tej książce taki stary, naiwny romantyzm, którego brakuje mi we współczesnej prozie fantastycznej. No bo popatrzcie tylko: Ich troje. On. Ona. I wieloryb. Czy może być coś bardziej romantycznego?   


* Chociaż… nie. Motyw nastoletniej dziewczynki, zakochującej się w dorosłym mężczyźnie i powracającej do niego niespodziewanie już jako dorosła kobieta, opis ich zmieniającej się relacji, został przecież umiejętnie rozegrany w bardzo dobrych powieściach fantastycznych – „Fire and Hemlock” Diany Wynne Jones czy „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa.

** Zupełnie na marginesie fabuły, niejako mimochodem, powieść obdarza nas kilkoma zdawkowymi ale świetnie naszkicowanymi opisami rozmaitych, z lekka dystopijnych (a w każdym razie rządzonych rozmaitymi obsesjami) gwiezdnych społeczeństw.

*** To w dużej mierze tak naprawdę psychologiczna opowieść o udawaniu różnych rzeczy przed samym sobą i konsekwencjach, jakie z tego wynikają.

**** Z jakiś względów wyobraźnia Starfindera jest w dużej mierze opanowana przez imaginarium antyczne: podnieca go, na przykład, Marsz Dziesięciu Tysięcy opisany przez Ksenofonta. Coś w tym jest; mnie też on zawsze podniecał. Zbigniewa Herberta również – patrz wiersz „Anabaza”.

***** Nie do końca na śmierć – arystokratki z Ghaula do pewnego stopnia posiadły nieśmiertelność. Wampiryczna narzeczona jeszcze powróci, aby dokonać zemsty.

****** Nie ma sensu już tego ukrywać. Owszem, lubię romanse. Wiele z moich ulubionych książek fantastycznych to romanse właśnie. Choćby wspomniany już „Triumf Endymiona”. Albo „Tehanu”.

******* Tak czy inaczej książka potencjalnie dostępna jest wyłącznie po angielsku w zagranicznych antykwariatach i sporadycznie na amazonie. Nie sądzę, by kiedykolwiek ją wznowiono, nie wspominając  już o przekładzie ma język polski. No chyba że odgrzebie ją ktoś taki jak Wojtek Sedeńko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz