Ja czytelnik mam, niestety, dość niestatystyczny gust - zawsze wyżej cenię sobie nie do końca choćby udany eksperyment od perfekcyjnie wyprodukowanej sztamp... pardon... od perfekcyjnie wyegzekwowanego bestsellera, trafiającego w gusta możliwie najszerszej grupy czytelników. W końcu cóż mi przyjdzie z czytania kolejnego bestsellera? Znasz jeden, znasz wszystkie. A ambitna porażka (rozumiana tu przede wszystkim jako niedostarczenie czytelnikowi do końca tego, czego oczekuje czy też złamanie klasycznych reguł, co sprawia, że książka nie czyta się szybko, łatwo i przyjemnie) może pod wieloma względami okazać się inspirująca.
Cóż, to temat na osobny wpis. Dzisiaj chciałbym po prostu oddać hołd Gene'owi Wolfe'owi, jednemu z największych artystów (i eksperymentatorów) słowa wśród pisarzy fantastyki. Twórcę cholernie trudnego, niejednoznacznego, czasem doprowadzającego czytelnika do szału. Czasem - i owszem - nieco zbyt w moim odczuciu powtarzalnego i monotonnego. Nawet nudnego. A jednak bez wątpienia wielkiego. Autora określanego przez niektórych jako "James Joyce fantastyki". Albo ewentualnie - jej Marcel Proust. Oba te porównania (jak również wiele innych) są moim zdaniem w pełni uzasadnione.
Na temat twórczości Gene Wolfe'a można by pisać dużo, ale szczęśliwie mądrzejsi ode mnie już pisali, więc nie muszę się produkować. Polecam jednak gorąco lekturę wstępu do zbiorku "Smierć Doktora Wyspy" autorstwa Arkadiusza Nakoniecznika. Osobom czytającym po angielsku linkuję też dwa eseje autorstwa Johna Clute'a oraz Jeeta Heera.
Tak więc, w ostatnim czasie, po Ursuli K. Le Guin odszedł kolejny z Wielkich. Autor, którego, tak jak Le Guin podziwiałem zawsze w szczególny i bardzo osobisty sposób i pod którego zgubnym wpływem chyba trochę się znalazłem (kto wie, może i moja nieszczęsna "Studnia Zagubionych Aniołów" byłaby odrobinę mniej zagmatwana i konfundująca, gdybym w trakcie jej pisania nie czytał "Księgi Nowego Słońca"?).
Będzie mi brakować jego wyobraźni i odwagi.