Zaczniemy od „Moby Dicka”. To zrozumiałe samo przez się,
zważywszy, że wieloryb również odgrywa kluczową rolę w omawianej przeze mnie
powieści, zaś jej protagonista jest przynajmniej równie szalony co kapitan
Ahab. Ale chodzi i o coś jeszcze.
Prawie wszyscy znają tytuł legendarnej powieści Hermana
Melvilla, ale mało kto w istocie ją przeczytał. Prawdopodobnie ci, którzy o niej
słyszeli, ale którym nigdy nie przyszło do głowy po nią sięgnąć, zakładają, że
jest ona czymś w rodzaju „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a (osobiście serdecznie nie
znoszę), a więc tekstem świadomie hiper-eksperymentalnym, pełnym
intertekstualnych aluzji, strukturalnych zagadek oraz piętrowych metafor a
także totalnie przeintelektualizowanym. Innymi słowy, stworzonym specjalnie po
to, aby akademiccy literaturoznawcy mieli frajdę, zgłębiając kolejne literackie
szyfry, pisali o nim doktoraty i gnębili przy jego pomocy studentów.
Pewnie jest to jakaś część prawdy, ale tylko część.
Prawdziwy problem leży tutaj gdzie indziej. Stykając się z „Moby Dickiem” po
raz pierwszy, nieuprzedzony i niesformatowany przez krytykę czytelnik tak naprawdę aż do
samego końca nie wie, z czym przyszło mu się zmierzyć. Czy to powieść
przygodowa? Jeśli tak to chyba nieudana? Czy również nieudana, nadmiernie
zagmatwana powieść filozoficzna? Egzystencjalna? Psychologiczna? Quasi-Conradowski
moralitet? Powieść Symboliczna – ok – może
i tak, ale, cholera, jakieś nieczytelne te symbole? Oj, chyba coś tu nie pykło.
Czegokolwiek próbował dokonać Autor, nie za bardzo mu to wyszło.
Tak właśnie odebrała „Moby Dicka” współczesna Melvillowi
publiczność literacka; można chyba nawet uznać, iż powieść ta zrujnowała jego nieźle
zapowiadającą się karierę. „Moby Dicka” dopiero po I wojnie światowej niespodziewanie
odgrzebali Nowi Krytycy (nazwa ruchu teoretycznoliterackiego, który wprowadził
profesjonalną interpretację tekstów do literaturoznawstwa amerykańskiego).
Łatwo sobie wyobrazić, że równie dobrze mógł się nigdy nie przebić do szerszej
czytelniczej świadomości.
Ścieżka jaką powieść „Starfinder” Roberta F. Younga z kolei
przebiła się do mojej świadomości była równie długa i kręta. Dawno, dawno temu,
jeszcze jako nastolatek, natrafiłem w „Nowej Fantastyce” (12/1984) na
opowiadanie „Kiedy czas był młody” bliżej nieznanego mi autora. Zapamiętałem je
jako sympatyczne, przygodowe czytadełko o podróżach w czasie i dinozaurach, z
zaskakującą (w oczach 15 latka, którym wówczas byłem) puentą. Jakiś czas temu,
przeglądając na fali dziaderskiej nostalgii starożytne numery „NF” znów odnalazłem
ten tekst i powtórnie go przeczytałem. Co ciekawe, nadal mi się podobał (choć
muszę przyznać że, ze współczesnego punktu widzenia, wątek dwunastoletniej
dziewczynki zakochującej się w dorosłym mężczyźnie wydaje się przynajmniej hm…
dziwaczny?).* Cóż, najwyraźniej pozostałem w głębi duszy naiwnym,
sentymentalnym nastolatkiem.
Tym razem jednak zainteresowałem się również i samym autorem,
w dalszym ciągu kompletnie mi nieznanym. W Stanach, okazuje się, Young również
nigdy nie był szczególnie popularny, choć w latach 50tych i 60tych xx w.
regularnie publikował opowiadania w rozmaitych czasopismach fantastycznych. Zainteresowało
mnie jednak, iż internetowa „The Enyclopedia of Science Fiction” napisała, że
jego najlepsze teksty posiadają „emocjonalną siłę Bradbury’ego czy Sturgeona”. Zaopatrzyłem
się zatem na początek w zbiór opowiadań „The Worlds of Robert F. Young” (dostępny
na amazon.pl).
Obiektywnie rzecz biorąc to dość nierówny i niejednorodny zbiorek,
ale – moim zdaniem przynajmniej – paradoksalnie dodaje mu to jedynie uroku. Rzeczywiście
odnalazłem w nim i coś z romantyzmu Bradbury’ego (choć momentami, popadającego w nadmierny sentymentalizm) i
coś z cudownej dziwaczności Lafferty’ego. Myślę, że mogę go polecić każdemu,
kto, tak jak ja, lubi czasem powracać do klasycznej SF z lat 50tych czy 60tych
i jest w stanie wybaczyć jej okazjonalną naiwność czy też chropowatość.
Wciąż zaintrygowany, zamówiłem poprzez mój ulubiony
anglojęzyczny antykwariat (betterworldbooks.com) Starfindera, oryginalnie publikowanego w częściach w latach
1969-1980 (tzw. fix-up novel) i złożonego w całość w 1980r. Trzy dni temu
wreszcie do mnie dotarł i w piątek wieczór pochłonąłem go jednym haustem
Wciąż nie jestem pewien, co właściwie przeczytałem.
Założenia się tyleż błyskotliwe, co wytyczające dość
oczywistą i fabularnie i gatunkowo ścieżkę. We (względnie) odległej przyszłości
ludzkość zasiedliła rozmaite systemy gwiezdne. W teraźniejszości świata
przedstawionego podróż z prędkościami ponadświelnymi oraz międzygwiazdowa
komunikacja stała się możliwa dzięki tak zwanym „wielorybom” – żyjącym w
przestrzeni kosmicznej, gargantuicznym, asteroido-podobnym, świadomym
stworzeniom, zdolnym przemierzać zarówno przestrzeń jak i czas. Specjalna kasta
„Jonaszy” poluje na te majestatyczne byty, niczym dziewiętnastowieczni
wielorybnicy. Wieloryby są chwytane i pozbawiane „ganglionu” (narośli będącej
odpowiednikiem mózgu). Martwe zachowują jednak zdolność podróżowania w
przestrzeni (choć nie w czasie). Dokuje się je wokół planety Ghaul, a następnie
przerabia na statki kosmiczne.
Główny bohater, rodzaj kosmicznego Ahaba, zostaje
przedstawiony jako człowiek opętany podwójnym niejako szaleństwem – po
pierwsze, nienawiścią do wielorybów (wynikającą z nieszczęśliwego wypadku sprzed
kilku laty, kiedy to przejściowo stracił wzrok), po drugie zaś perwersyjnym
(używam tutaj tego słowa nie tyle w sensie potocznym co raczej psychoterapeutycznym czyli jako synonim
„niedojrzałego”, czy też „nieprawidłowego) stosunkiem do seksualności oraz
kobiet, będącym rezultatem młodości spędzonej na ultrapurytańskiej planecie
Dirt („Brud”).**
Od tego pierwszego szaleństwa nasz bohater uwolni się już w
prologu, niespodziewanie dostrzegając na
powierzchni martwego wieloryba odbicie swej własnej twarzy. Co do drugiego zaś…
Cóż, nie uprzedzajmy faktów.
Właściwa akcja rozpoczyna się w rozdziale pierwszym, kiedy
to Starfinder, już porzuciwszy karierę „Jonasza”, pracuje w stoczni na planecie
Ghaul. Jeden z martwych wielorybów okazuje się nie do końca martwy –
wykształcił bowiem drugi „ganglion”. Stworzenie kontaktuje się ze Starfinderem
za pomocą dziwacznych symboli wyświetlanych bezpośrednio w myślach człowieka
(zamieszczone w powieści rysunki są naprawdę urocze!). Chce, by były
wielorybnik naprawił jego „ganglion”, w zamian oferując swą służbę. Z początku
Starfinder udaje przed samym sobą***, że zamierza wydać nieumarłego wieloryba
stoczniowym oprawcom, ale jego wyobraźnię opanowuje już wizja wspólnych podróży
w czasie i przestrzeni. Pragnie, na przykład, zobaczyć na własne oczy słynne
wydarzenia z historii ludzkości****
Tak, trafnie się domyślacie. Starfinder ostatecznie wykrada
wieloryba i udaje się w długą drogę. Czeka nas teraz fajna, klasyczna
space-opera, prawda?
Otóż, nieprawda. Właściwie to trudno opisać, co nas czeka. Oto
kilka tylko przykładów, by dać Wam jakieś pojęcie:
– w rozdziale pierwszym, tuż przed ucieczką, Starfinder,
opanowany przez swą alternatywną psychopatyczną osobowość – „mnicha” – dusi na
śmierć***** swą arystokratyczną (i po prawdzie dosyć wampiryczną) narzeczoną.
– w rozdziale drugim wieloryb, chcąc się pozbyć swego
lokatora, nurkuje poprzez czasoprzestrzeń aż do mitycznego Tartaru, gdzie trzy
Erynie (tak, te Erynie – Alecto, Tyzyfone i Megajra) dokonują nad Starfinderem
sądu.
– w rozdziale trzecim nasz bohater napotyka przypadkiem wrak
statku kosmicznego, w którym odnajduje zamrożone ciało nieznajomej dziewczyny. Choć
dziewczyna nie jest jakoś szczególnie piękna, jej widok porusza ukrytą strunę w
duszy protagonisty; czuje że odtąd nic już nie będzie dla niego takie samo. Desperacko
cofa się zatem wraz z wielorybem w czasie, by zapobiec katastrofie rzeczonego
statku i ocalić nieznajomą, po to tylko, by odkryć, że to właśnie oni sami byli
pierwotną przyczyną wypadku – paradoks znany już czytelnikowi z rozmaitych opowieści
o podróżach w czasie, tu jednak rozegrany w sposób typowo
filozoficzno-egzystencjalny. (Cóż, duch fatum rodem z antycznej tragedii
nieprzerwanie unosi się nad tą powieścią). Starfinder ostatecznie umieszcza
nietknięte ciało „Gwiezdnej Dziewczyny” w chłodni na pokładzie wieloryba,
niczym Sinobrody ze złowrogiej legendy, i urządza dla niej coś w rodzaju świątyni,
którą odwiedza od czasu do czasu, przynosząc świeże kwiaty.
Sądzicie, że to dziwaczne? Czekajcie, rozdziałów jest
jedenaście. To nawet jeszcze nie początek.
Tak naprawdę trudno mi ocenić, komu ta książka bardziej się n i e spodoba.
Fanom space-opery, zawiedzionym brakiem satysfakcjonującej akcji? Zwolennikom
twardej SF zirytowanym logicznymi niekonsekwencjami? Miłośnikom ambitnej,
obowiązkowo ciężkiej i depresyjnej prozy psychologicznej czy też metafizycznego
weirdu, zniesmaczonym obecnością wątku romantycznego******, w dodatku
zakończonego bezwstydnym happy-endem? Feministycznej lewicy? Mizoginistycznej prawicy?
Mógłbym wymieniać tak w nieskończoność.
To książka, która, jak słusznie ujął to jeden z jej nielicznych
internetowych recenzentów, ma ogromne problemy z własną tożsamością (podobnie
jak wspomniany na początku tego eseju „Moby Dick”). A my żyjemy przecież w
czasach w których opowieści – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – podporządkowane
są czytelniczym oraz wydawniczym algorytmom i muszą już od samego początku jasno
deklarować swą tożsamość. I nie, nie dotyczy to jedynie typowo popowych young
adult, fantasy romanów czy przygodowych space-oper. Czytelnicy ambitnej prozy,
postmodernizmu, twardej SF czy weirdu również mają swoje ściśle określone,
zalgorytmizowane oczekiwania i biada autorowi, który ich nie spełni (na
przykład wplatając w narrację wątek romantyczny, zakończony happy-endem). „Starfinder”
to przybysz z zapomnianych czasów, kiedy to powieściom fantastycznym wolno było
być wieloma, często sprzecznymi ze sobą rzeczami jednocześnie.
To bardzo konfundujące. Nieznośnie naiwne. I niesamowicie ożywcze.
To zaskakujące, jak wiele ech tej całkiem nieznanej,
zapomnianej powieści można odnaleźć w późniejszych, o wiele słynniejszych
tekstach kultury. Weźmy choćby sceny z drugiego „Avatara” Jamesa Camerona,
kiedy to wielorybnicy ścigają i zabijają samicę tulkuna a następnie pozbawiają
ją ambry. Albo zagmatwany czasowo wątek miłości Raula i Enei z „Triumfu
Endymiona” czy też Niebieskiej i Czerwonej z „Tak właśnie przegrywasz Wojnę
Czasu” Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a. Przypadek? Świadoma inspiracja? Nie
sposób tego rozstrzygnąć.
A zatem, kończąc już i dalej nie spoilerując – nie mam pojęcia, czy „Starfinder” to dobra
czy zła powieść i na pewno nie będę Was zachęcał do jej przeczytania.******* Mogę
jedynie zadeklarować, że książka ta, dla mnie przynajmniej, okazała się
nieoczekiwanym skarbem, odkopanym w stercie starej, wyblakłej makulatury. Kosmicznym
„Moby Dickiem”, jednak o wiele bardziej optymistycznym i – po Tolkienowsku –
eukatastroficznym – niż ten Melvillowski. Niejednoznaczną i niepoprawną opowieścią
o szaleństwie i freudowskich obsesjach, które zostają jednak uleczone. O międzygatunkowej
empatii. No i, oczywiście, opowieścią o miłości – dziwaczną, konfundującą,
nawet lekko toksyczną a jednak… No właśnie.
Jest w tej książce taki stary, naiwny romantyzm, którego
brakuje mi we współczesnej prozie fantastycznej. No bo popatrzcie tylko: Ich
troje. On. Ona. I wieloryb. Czy może być coś bardziej romantycznego?
* Chociaż… nie. Motyw nastoletniej dziewczynki, zakochującej
się w dorosłym mężczyźnie i powracającej do niego niespodziewanie już jako
dorosła kobieta, opis ich zmieniającej się relacji, został przecież umiejętnie rozegrany
w bardzo dobrych powieściach fantastycznych – „Fire and Hemlock” Diany Wynne
Jones czy „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa.
** Zupełnie na marginesie fabuły, niejako mimochodem,
powieść obdarza nas kilkoma zdawkowymi ale świetnie naszkicowanymi opisami rozmaitych,
z lekka dystopijnych (a w każdym razie rządzonych rozmaitymi obsesjami) gwiezdnych
społeczeństw.
*** To w dużej mierze tak naprawdę psychologiczna opowieść o
udawaniu różnych rzeczy przed samym sobą i konsekwencjach, jakie z tego
wynikają.
**** Z jakiś względów wyobraźnia Starfindera jest w dużej
mierze opanowana przez imaginarium antyczne: podnieca go, na przykład, Marsz Dziesięciu
Tysięcy opisany przez Ksenofonta. Coś w tym jest; mnie też on zawsze podniecał.
Zbigniewa Herberta również – patrz wiersz „Anabaza”.
***** Nie do końca na śmierć – arystokratki z Ghaula do
pewnego stopnia posiadły nieśmiertelność. Wampiryczna narzeczona jeszcze
powróci, aby dokonać zemsty.
****** Nie ma sensu już tego ukrywać. Owszem, lubię romanse.
Wiele z moich ulubionych książek fantastycznych to romanse właśnie. Choćby
wspomniany już „Triumf Endymiona”. Albo „Tehanu”.
******* Tak czy inaczej książka potencjalnie dostępna jest
wyłącznie po angielsku w zagranicznych antykwariatach i sporadycznie na
amazonie. Nie sądzę, by kiedykolwiek ją wznowiono, nie wspominając już o przekładzie ma język polski. No chyba że
odgrzebie ją ktoś taki jak Wojtek Sedeńko.