sobota, 21 czerwca 2025

On, ona i wieloryb czyli freudowski kapitan Ahab w kosmosie czyli cudowna dziwaczność opowieści. Nierecenzja: Robert F. Young, „Starfinder”, Pocket Books 1980.

 


Zaczniemy od „Moby Dicka”. To zrozumiałe samo przez się, zważywszy, że wieloryb również odgrywa kluczową rolę w omawianej przeze mnie powieści, zaś jej protagonista jest przynajmniej równie szalony co kapitan Ahab. Ale chodzi i o coś jeszcze.

 Prawie wszyscy znają tytuł legendarnej powieści Hermana Melvilla, ale mało kto w istocie ją przeczytał. Prawdopodobnie ci, którzy o niej słyszeli, ale którym nigdy nie przyszło do głowy po nią sięgnąć, zakładają, że jest ona czymś w rodzaju „Ulyssesa” Jamesa Joyce’a (osobiście serdecznie nie znoszę), a więc tekstem świadomie hiper-eksperymentalnym, pełnym intertekstualnych aluzji, strukturalnych zagadek oraz piętrowych metafor a także totalnie przeintelektualizowanym. Innymi słowy, stworzonym specjalnie po to, aby akademiccy literaturoznawcy mieli frajdę, zgłębiając kolejne literackie szyfry, pisali o nim doktoraty i gnębili przy jego pomocy studentów.

Pewnie jest to jakaś część prawdy, ale tylko część. Prawdziwy problem leży tutaj gdzie indziej. Stykając się z „Moby Dickiem” po raz pierwszy, nieuprzedzony i niesformatowany  przez krytykę czytelnik tak naprawdę aż do samego końca nie wie, z czym przyszło mu się zmierzyć. Czy to powieść przygodowa? Jeśli tak to chyba nieudana? Czy również nieudana, nadmiernie zagmatwana powieść filozoficzna? Egzystencjalna? Psychologiczna? Quasi-Conradowski moralitet? Powieść Symboliczna  – ok – może i tak, ale, cholera, jakieś nieczytelne te symbole? Oj, chyba coś tu nie pykło. Czegokolwiek próbował dokonać Autor, nie za bardzo mu to wyszło.

Tak właśnie odebrała „Moby Dicka” współczesna Melvillowi publiczność literacka; można chyba nawet uznać, iż powieść ta zrujnowała jego nieźle zapowiadającą się karierę. „Moby Dicka” dopiero po I wojnie światowej niespodziewanie odgrzebali Nowi Krytycy (nazwa ruchu teoretycznoliterackiego, który wprowadził profesjonalną interpretację tekstów do literaturoznawstwa amerykańskiego). Łatwo sobie wyobrazić, że równie dobrze mógł się nigdy nie przebić do szerszej czytelniczej świadomości.

 Ścieżka jaką powieść „Starfinder” Roberta F. Younga z kolei przebiła się do mojej świadomości była równie długa i kręta. Dawno, dawno temu, jeszcze jako nastolatek, natrafiłem w „Nowej Fantastyce” (12/1984) na opowiadanie „Kiedy czas był młody” bliżej nieznanego mi autora. Zapamiętałem je jako sympatyczne, przygodowe czytadełko o podróżach w czasie i dinozaurach, z zaskakującą (w oczach 15 latka, którym wówczas byłem) puentą. Jakiś czas temu, przeglądając na fali dziaderskiej nostalgii starożytne numery „NF” znów odnalazłem ten tekst i powtórnie go przeczytałem. Co ciekawe, nadal mi się podobał (choć muszę przyznać że, ze współczesnego punktu widzenia, wątek dwunastoletniej dziewczynki zakochującej się w dorosłym mężczyźnie wydaje się przynajmniej hm… dziwaczny?).* Cóż, najwyraźniej pozostałem w głębi duszy naiwnym, sentymentalnym nastolatkiem.

Tym razem jednak zainteresowałem się również i samym autorem, w dalszym ciągu kompletnie mi nieznanym. W Stanach, okazuje się, Young również nigdy nie był szczególnie popularny, choć w latach 50tych i 60tych xx w. regularnie publikował opowiadania w rozmaitych czasopismach fantastycznych. Zainteresowało mnie jednak, iż internetowa „The Enyclopedia of Science Fiction” napisała, że jego najlepsze teksty posiadają „emocjonalną siłę Bradbury’ego czy Sturgeona”. Zaopatrzyłem się zatem na początek w zbiór opowiadań „The Worlds of Robert F. Young” (dostępny na amazon.pl).

Obiektywnie rzecz biorąc to dość nierówny i niejednorodny zbiorek, ale – moim zdaniem przynajmniej – paradoksalnie dodaje mu to jedynie uroku. Rzeczywiście odnalazłem w nim i coś z romantyzmu Bradbury’ego (choć momentami,  popadającego w nadmierny sentymentalizm) i coś z cudownej dziwaczności Lafferty’ego. Myślę, że mogę go polecić każdemu, kto, tak jak ja, lubi czasem powracać do klasycznej SF z lat 50tych czy 60tych i jest w stanie wybaczyć jej okazjonalną naiwność czy też chropowatość.         

Wciąż zaintrygowany, zamówiłem poprzez mój ulubiony anglojęzyczny antykwariat (betterworldbooks.com) Starfindera, oryginalnie publikowanego w częściach w latach 1969-1980 (tzw. fix-up novel) i złożonego w całość w 1980r. Trzy dni temu wreszcie do mnie dotarł i w piątek wieczór pochłonąłem go jednym haustem

Wciąż nie jestem pewien, co właściwie przeczytałem.

 Założenia się tyleż błyskotliwe, co wytyczające dość oczywistą i fabularnie i gatunkowo ścieżkę. We (względnie) odległej przyszłości ludzkość zasiedliła rozmaite systemy gwiezdne. W teraźniejszości świata przedstawionego podróż z prędkościami ponadświelnymi oraz międzygwiazdowa komunikacja stała się możliwa dzięki tak zwanym „wielorybom” – żyjącym w przestrzeni kosmicznej, gargantuicznym, asteroido-podobnym, świadomym stworzeniom, zdolnym przemierzać zarówno przestrzeń jak i czas. Specjalna kasta „Jonaszy” poluje na te majestatyczne byty, niczym dziewiętnastowieczni wielorybnicy. Wieloryby są chwytane i pozbawiane „ganglionu” (narośli będącej odpowiednikiem mózgu). Martwe zachowują jednak zdolność podróżowania w przestrzeni (choć nie w czasie). Dokuje się je wokół planety Ghaul, a następnie przerabia na statki kosmiczne.

Główny bohater, rodzaj kosmicznego Ahaba, zostaje przedstawiony jako człowiek opętany podwójnym niejako szaleństwem – po pierwsze, nienawiścią do wielorybów (wynikającą z nieszczęśliwego wypadku sprzed kilku laty, kiedy to przejściowo stracił wzrok), po drugie zaś perwersyjnym (używam tutaj tego słowa nie tyle w sensie potocznym co raczej  psychoterapeutycznym czyli jako synonim „niedojrzałego”, czy też „nieprawidłowego) stosunkiem do seksualności oraz kobiet, będącym rezultatem młodości spędzonej na ultrapurytańskiej planecie Dirt („Brud”).**

Od tego pierwszego szaleństwa nasz bohater uwolni się już w prologu, niespodziewanie  dostrzegając na powierzchni martwego wieloryba odbicie swej własnej twarzy. Co do drugiego zaś… Cóż, nie uprzedzajmy faktów.

Właściwa akcja rozpoczyna się w rozdziale pierwszym, kiedy to Starfinder, już porzuciwszy karierę „Jonasza”, pracuje w stoczni na planecie Ghaul. Jeden z martwych wielorybów okazuje się nie do końca martwy – wykształcił bowiem drugi „ganglion”. Stworzenie kontaktuje się ze Starfinderem za pomocą dziwacznych symboli wyświetlanych bezpośrednio w myślach człowieka (zamieszczone w powieści rysunki są naprawdę urocze!). Chce, by były wielorybnik naprawił jego „ganglion”, w zamian oferując swą służbę. Z początku Starfinder udaje przed samym sobą***, że zamierza wydać nieumarłego wieloryba stoczniowym oprawcom, ale jego wyobraźnię opanowuje już wizja wspólnych podróży w czasie i przestrzeni. Pragnie, na przykład, zobaczyć na własne oczy słynne wydarzenia z historii ludzkości****

Tak, trafnie się domyślacie. Starfinder ostatecznie wykrada wieloryba i udaje się w długą drogę. Czeka nas teraz fajna, klasyczna space-opera, prawda?

Otóż, nieprawda. Właściwie to trudno opisać, co nas czeka. Oto kilka tylko przykładów, by dać Wam jakieś pojęcie:

– w rozdziale pierwszym, tuż przed ucieczką, Starfinder, opanowany przez swą alternatywną psychopatyczną osobowość – „mnicha” – dusi na śmierć***** swą arystokratyczną (i po prawdzie dosyć wampiryczną) narzeczoną.

– w rozdziale drugim wieloryb, chcąc się pozbyć swego lokatora, nurkuje poprzez czasoprzestrzeń aż do mitycznego Tartaru, gdzie trzy Erynie (tak, te Erynie – Alecto, Tyzyfone i Megajra) dokonują nad Starfinderem sądu.

– w rozdziale trzecim nasz bohater napotyka przypadkiem wrak statku kosmicznego, w którym odnajduje zamrożone ciało nieznajomej dziewczyny. Choć dziewczyna nie jest jakoś szczególnie piękna, jej widok porusza ukrytą strunę w duszy protagonisty; czuje że odtąd nic już nie będzie dla niego takie samo. Desperacko cofa się zatem wraz z wielorybem w czasie, by zapobiec katastrofie rzeczonego statku i ocalić nieznajomą, po to tylko, by odkryć, że to właśnie oni sami byli pierwotną przyczyną wypadku – paradoks znany już czytelnikowi z rozmaitych opowieści o podróżach w czasie, tu jednak rozegrany w sposób typowo filozoficzno-egzystencjalny. (Cóż, duch fatum rodem z antycznej tragedii nieprzerwanie unosi się nad tą powieścią). Starfinder ostatecznie umieszcza nietknięte ciało „Gwiezdnej Dziewczyny” w chłodni na pokładzie wieloryba, niczym Sinobrody ze złowrogiej legendy, i urządza dla niej coś w rodzaju świątyni, którą odwiedza od czasu do czasu, przynosząc świeże kwiaty.

Sądzicie, że to dziwaczne? Czekajcie, rozdziałów jest jedenaście. To nawet jeszcze nie początek.           

Tak naprawdę trudno mi ocenić, komu ta książka bardziej się  n i e  spodoba. Fanom space-opery, zawiedzionym brakiem satysfakcjonującej akcji? Zwolennikom twardej SF zirytowanym logicznymi niekonsekwencjami? Miłośnikom ambitnej, obowiązkowo ciężkiej i depresyjnej prozy psychologicznej czy też metafizycznego weirdu, zniesmaczonym obecnością wątku romantycznego******, w dodatku zakończonego bezwstydnym happy-endem? Feministycznej lewicy? Mizoginistycznej prawicy? Mógłbym wymieniać tak w nieskończoność.

To książka, która, jak słusznie ujął to jeden z jej nielicznych internetowych recenzentów, ma ogromne problemy z własną tożsamością (podobnie jak wspomniany na początku tego eseju „Moby Dick”). A my żyjemy przecież w czasach w których opowieści – bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – podporządkowane są czytelniczym oraz wydawniczym algorytmom i muszą już od samego początku jasno deklarować swą tożsamość. I nie, nie dotyczy to jedynie typowo popowych young adult, fantasy romanów czy przygodowych space-oper. Czytelnicy ambitnej prozy, postmodernizmu, twardej SF czy weirdu również mają swoje ściśle określone, zalgorytmizowane oczekiwania i biada autorowi, który ich nie spełni (na przykład wplatając w narrację wątek romantyczny, zakończony happy-endem). „Starfinder” to przybysz z zapomnianych czasów, kiedy to powieściom fantastycznym wolno było być wieloma, często sprzecznymi ze sobą rzeczami jednocześnie.

To bardzo konfundujące. Nieznośnie naiwne. I niesamowicie ożywcze.

To zaskakujące, jak wiele ech tej całkiem nieznanej, zapomnianej powieści można odnaleźć w późniejszych, o wiele słynniejszych tekstach kultury. Weźmy choćby sceny z drugiego „Avatara” Jamesa Camerona, kiedy to wielorybnicy ścigają i zabijają samicę tulkuna a następnie pozbawiają ją ambry. Albo zagmatwany czasowo wątek miłości Raula i Enei z „Triumfu Endymiona” czy też Niebieskiej i Czerwonej z „Tak właśnie przegrywasz Wojnę Czasu” Amal El-Mohtar i Maxa Gladstone’a. Przypadek? Świadoma inspiracja? Nie sposób tego rozstrzygnąć.

A zatem, kończąc już i dalej nie spoilerując  – nie mam pojęcia, czy „Starfinder” to dobra czy zła powieść i na pewno nie będę Was zachęcał do jej przeczytania.******* Mogę jedynie zadeklarować, że książka ta, dla mnie przynajmniej, okazała się nieoczekiwanym skarbem, odkopanym w stercie starej, wyblakłej makulatury. Kosmicznym „Moby Dickiem”, jednak o wiele bardziej optymistycznym i – po Tolkienowsku – eukatastroficznym – niż ten Melvillowski. Niejednoznaczną i niepoprawną opowieścią o szaleństwie i freudowskich obsesjach, które zostają jednak uleczone. O międzygatunkowej empatii. No i, oczywiście, opowieścią o miłości – dziwaczną, konfundującą, nawet lekko toksyczną a jednak… No właśnie.

Jest w tej książce taki stary, naiwny romantyzm, którego brakuje mi we współczesnej prozie fantastycznej. No bo popatrzcie tylko: Ich troje. On. Ona. I wieloryb. Czy może być coś bardziej romantycznego?   


* Chociaż… nie. Motyw nastoletniej dziewczynki, zakochującej się w dorosłym mężczyźnie i powracającej do niego niespodziewanie już jako dorosła kobieta, opis ich zmieniającej się relacji, został przecież umiejętnie rozegrany w bardzo dobrych powieściach fantastycznych – „Fire and Hemlock” Diany Wynne Jones czy „Triumfie Endymiona” Dana Simmonsa.

** Zupełnie na marginesie fabuły, niejako mimochodem, powieść obdarza nas kilkoma zdawkowymi ale świetnie naszkicowanymi opisami rozmaitych, z lekka dystopijnych (a w każdym razie rządzonych rozmaitymi obsesjami) gwiezdnych społeczeństw.

*** To w dużej mierze tak naprawdę psychologiczna opowieść o udawaniu różnych rzeczy przed samym sobą i konsekwencjach, jakie z tego wynikają.

**** Z jakiś względów wyobraźnia Starfindera jest w dużej mierze opanowana przez imaginarium antyczne: podnieca go, na przykład, Marsz Dziesięciu Tysięcy opisany przez Ksenofonta. Coś w tym jest; mnie też on zawsze podniecał. Zbigniewa Herberta również – patrz wiersz „Anabaza”.

***** Nie do końca na śmierć – arystokratki z Ghaula do pewnego stopnia posiadły nieśmiertelność. Wampiryczna narzeczona jeszcze powróci, aby dokonać zemsty.

****** Nie ma sensu już tego ukrywać. Owszem, lubię romanse. Wiele z moich ulubionych książek fantastycznych to romanse właśnie. Choćby wspomniany już „Triumf Endymiona”. Albo „Tehanu”.

******* Tak czy inaczej książka potencjalnie dostępna jest wyłącznie po angielsku w zagranicznych antykwariatach i sporadycznie na amazonie. Nie sądzę, by kiedykolwiek ją wznowiono, nie wspominając  już o przekładzie ma język polski. No chyba że odgrzebie ją ktoś taki jak Wojtek Sedeńko.

wtorek, 25 lutego 2025

"Synchronizacja" - Nowa fantastyka 3/2025


I tak oto, po ponad sześciu latach przerwy (jak ten czas leci) w „Nowej Fantastyce” znów ukazuje się moje opowiadanie. Jest to ogółem piąty mój tekst w NF lub ŚP FWS, ale rajcuję się, jakby był pierwszy;) Myślę, że każdy kogo „wejście” w fantastykę przypadło, tak jak w moim przypadku, na pierwszą połowę lat 80tych i przebiegało pod znakiem miesięcznika „Fantastyka”, który wtedy właśnie pojawił się na rynku ("pojawił się" przynajmniej teoretycznie, bo zazwyczaj ciężko było go dostać) zrozumie to uczucie.

Dystopijna i chyba nieco weirdowa „Synchronizacja” zapewne zaskoczy Czytelników, którzy znają mnie wyłącznie z czterech poprzednich tekstów opublikowanych na łamach obu pism i utrzymanych w estetyce fantasy (o ile jeszcze, rzecz jasna, ktoś jeszcze te teksty kojarzy), ale nie zdziwi pewnie z kolei tych, którzy czytali moje opowiadania zamieszczone w „Roczniku Fantastycznym” (choćby „Slow life”) czy w zeszłorocznych „Snach umarłych” („Fragmenty” – swoją drogą, podejrzewam, że gdybym zamiast „Fragmentów” wysłał Wojtkowi Gunii „Synchronizację”, to też miałaby szanse w tym naborze). Jak wytłumaczyć zatem ten stylistyczny rozrzut? Cóż, być może kiedyś napiszę coś więcej, na ten jednak moment przyjmijmy po prostu, że kontemplować dziwność/cudowność/straszność wszechświata można na bardzo różne sposoby, w zależności od tego jakie pytania akurat w tym momencie pragniemy wszechświatowi zadać;) Tak czy inaczej, moim zdaniem szeroko pojęta fantastyka we wszystkich swych odmianach nadaje się do tego najlepiej (kiedy ostatnim razem próbowałem napisać zwykłą powieść obyczajową, wyszło z tego „CK Monogatari”;1).
 
„Synchronizacja” to w porównaniu do tekstów z których jestem najbardziej zadowolony (dajmy na to „Okruch słońca”, ‘Pieśń Żywiołów”, „Dziedzictwo”, „Wzór” czy „Paradiso”) to prawdziwa miniaturka – ledwie 25k znaków. Zawsze miałem problemy z tak krótkimi formami. O ile da się od biedy przedstawić w tej objętości jakiś mniej lub bardziej ciekawy koncept, to gorzej już z ubraniem tego konceptu w satysfakcjonującą literacko formę, jak kiedyś już to pisałem, z wyeksponowaniem określonej dramaturgii czy też udramatyzowaniem takiego czy innego dylematu, ukryciem pomiędzy słowami takiego czy innego refrenu. Mam jednak wrażenie (może jest to tylko złudzenie?), że w „Synchronizacji” nawet to jakoś zagrało, i że (czysto literacko) to chyba najlepszy z moich krótkich utworów (na drugim miejscu postawiłbym „Symulację wstępną”, która, mam nadzieję, ukaże się w tym roku w 4 tomie „Nanofantazji”). Cóż Czytelnicy ocenią i - kto wie - może nawet przekażą jakąś informację zwrotną?
 
P.S.1. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, w „Roczniku Fantastycznym 2025” powinna ukazać się „Fikcja” – w pewnym sensie siostra-bliźniaczka „Synchronizacji”. Podobnie jak ona ukazuje dystopijny świat (może nawet wcześniejszą wersją tego samego świata?) i zanurzonego w nim protagonistę – funkcjonariusza Systemu. Jeśli spodoba Wam się „Synchronizacja”, sięgnijcie również po „Fikcję”.
 
P.S.2. Jeśli którykolwiek z moich tekstów zawiera wyraźną aluzję polityczną (pomijam tutaj odniesienia do wojny na Ukrainie w „Slow life” czy „Infernie”, bo to zupełnie inna sprawa) to jest to właśnie „Synchronizacja”. Ukończyłem ją 14.10.2024 r. tuż po zakończeniu kampanii wyborczej.
 
1 „Ck Monogatari” jest oczywiście powieścią obyczajową. Ale nie tylko;)

niedziela, 22 grudnia 2024

Fragmenty - Sny Umarłych 2024

 

Możliwość wystąpienia w najnowszej odsłonie rocznika Polskiego Rocznika  Weird Fiction -  kultowych "Snach Umarłych" to oczywiście bardzo fajna rzecz. No dodatek, po dwunastu latach znów znajdę się w jednej antologii z Istvanem Vizvarym (a także wieloma innymi interesującymi Autorkami i Autorami)!
 
Z drugiej strony ja i … weird? Owszem, bardzo lubię czytać własne teksty Wojtka Gunii (również, a może przede wszystkim dla ich „literackości”), ale raczej nie przyszłoby mi do głowy, by iść w podobną stronę. Kiedy jednak dowiedziałem się, iż „plugawe macki snów umarłych tym razem sięgają ku otchłaniom kosmosu, ku światom wirtualnym, postludzkim i nieludzkim, ku tajemnicom galaktyk i świata cząstek elementarnych”, poczułem się zaintrygowany. W sumie, doszedłem do wniosku, czemu nie. W gruncie rzeczy współczesną prozę popularnonaukową też trochę czyta się jak weird;) Wszechświat to dziwne miejsce, a kiedy pozmagasz się trochę z Penrosem czy Tegmarkiem, okazuje się że jeszcze dziwniejsze, niż początkowo sądziłeś.
 
Pewnie jednak i tak bym się nie odważył, gdyby nie rzucone przez Ojca Redaktora w formie koła ratunkowego „kierunki ogólne” czyli: "Solaris", "Śledztwo", "Ślepowidzenie", "Unicestwienie" (cała trylogia Southern Reach), "Piknik na skraju drogi", "Lód". Ok, pomyślałem, chyba z grubsza rozumiem. Powiedzmy.
 
Tak więc postanowiłem spróbować. Muszę jednak przyznać, że dawno już nie męczyłem się tak nad żadnym tekstem. Gdyby nie mój ośli upór tudzież obsesyjna kompulsywność albo też kompulsywna obsesyjność (moja żona – psycholog dorzuciłaby jeszcze kilka innych terminów) pewnie bym odpuścił.
Cieszę się jednak, że tego nie zrobiłem (chociaż nadal tak do końca nie wiem co to właściwie ten „weird”).
 
Egzemplarz autorski (podziękowania dla Wydawnictwa IX za sprawną i szybką wysyłkę) dotarł do mnie przedwczoraj. Prezentuje się naprawdę świetnie, zwłaszcza w twardej oprawie. Na okładce intrygująca ilustracja Wojtka Gunii (który również jest autorem wstępu),  w środku równie intrygująca zawartość. Wkrótce zabiorę się za lekturę.
  
Póki co więc jeszcze tylko kilka słów o moim własnym opowiadaniu.
 
„Fragmenty” to w moim odczuciu tekst taki trochę hm… nielaisenowski (postlemowski, quasi-kontra-wattsowski?). W każdym bądź razie, ze wszystkich moich dotychczasowych opowiadań, najbardziej chyba tutaj właśnie zbliżam się do konwencji „twardej”, czy też „problemowej” SF. Nie znaczy to, że (w swoim mniemaniu przynajmniej) na co dzień piszę teksty „bezproblemowe” czy też pozbawione inspiracji współczesną nauką (wręcz przeciwnie jest tych inspiracji chyba całkiem sporo), ale określona idea naukowa raczej nigdy nie znajduje się w samym centrum, nie stanowi dominanty utworu. Ot, po prostu, jest jednym z wielu elementów, z których splatam swą sieć. Bardziej jednak chyba jestem zainteresowany przedstawieniem konfliktu we wnętrzu protagonisty, fabularną puentą, wyeksponowaniem określonej dramaturgii czy też udramatyzowaniem takiego czy innego dylematu, ukryciem pomiędzy słowami takiego czy innego refrenu. Choć naukami ścisłymi i przyrodniczymi jestem, oczywiście, szczerze zafascynowany (nie żebym wiele z nich rozumiał – ot nieodwzajemniona spóźniona miłość humanisty).
 
„Fragmenty” są natomiast jakby ciut inne. W ewidentny sposób zostały zainspirowane określonymi teoriami, modelami i trendami naukowymi – przede wszystkim teorią świadomości w ujęcia takim, jak opisuje to np. Stanislas Dehaene w książce Świadomość i mózg a także „szalonymi” (czy aby na pewno?) pomysłami współczesnych neoplatoników w rodzaju Rogera Penrose’a czy Maxa Tegmarka. Spekulacja na temat tych idei stanowi tutaj samo sedno, inne elementy są mu wyraźnie podporządkowane. Cóż, czytelnicy ocenią, na ile sprawdziłem się w tej konwencji, ale dla mnie samego na pewno stanowiło to ciekawe doświadczenie.
 
Pomysł na opowiadanie rozwijał się niejako równolegle z moją prezentacją na tegoroczny Kongres Futurologiczny. Myślę, że widać to i po opowiadaniu i po prezentacji. Na Kongresie mówiłem między innymi o „Ślepowidzeniu” Petera Wattsa, w którym eksplorowany jest pomysł powstania wysoko rozwiniętej inteligencji (nawet o wiele wyższej niż ludzka) bez udziału świadomości. Mój tekst idzie dokładnie w przeciwnym kierunku (polemika z samym Peterem Wattsem – to jest to!).
Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Zapraszam do lektury „Fragmentów” i wszystkich pozostałych opowiadań z antologii.
 
P.S. Tak więc ostatecznie rok 2024 zamykam dwoma publikacjami (drugie to „Sen o Iorrt” z Rocznika Fantastycznego). Bywało lepiej. Ale bywało też gorzej. Myślę jednak, że rok 2025 powinien być dla mnie ciekawszy.
 
Wesołych Świąt i do zobaczenia!
 
Zbiorek do nabycia tutaj:

wtorek, 3 września 2024

Sen o Iorrt

 

Niby oficjalna premiera ma mieć  miejsce dopiero na Bachanaliach, ale jako że rzecz jest już dostępna w sprzedaży, chyba mogę opublikować wpis. Chodzi o „Rocznik Fantastyczny” AD 2024, cykliczny periodyk, wydawany przez niezmordowanego Bartka Biedrzyckiego (brawo! ­ patrz też mój wpis sprzed roku: http://arturlaisen.blogspot.com/2023/09/rocznik-fantastyczny-2023.html ). To już trzecia odsłona, ukazująca się w równy rok po poprzedniej (oby weszło to „Rocznikowi” w nawyk), a w nim moje krótkie opowiadanko „Sen o Iorrt”.

Raczej nie interpretuję publicznie własnych tekstów, więc i tym razem nie będę tego robił, chciałbym jednak w skrócie przybliżyć emocje (głównie, jak zwykle melancholię) jakie towarzyszyły mi podczas pisania tego opowiadania.

Na pomysł wpadłem, a jakże, surprise, podczas wieczornej lektury (który to już raz?) „Kronik Marsjańskich” Raya Bradbury’ego. Sam pomysł jest, jak sądzę, dość oczywisty, jeśli nie banalny, ale w moim zamierzeniu miał się on przede wszystkim stać nośnikiem pewnej osobistej nostalgii. Tęsknoty za starą klasyczną SF i wyobrażonym przez nią Wszechświatem (Wszechświatami): tętniącym życiem, tajemnicami i przygodami, gdy wszystko jeszcze było możliwe. Wizja taka, z punktu widzenia Złotego Wieku SF, czy też nawet lat 50 tych lub 60 tych ubiegłego stulecia, nie wydawała się aż tak nieprawdopodobna i ­ – o ironio – fantastyczna, jak obecnie. Wszechświat w jakim obecnie (mentalnie) żyjemy jest chyba raczej ponurym i pustym miejscem. Oczywiście, w czasach, gdy Bradbury pisał „Kroniki” (późne lata czterdzieste; całość ukazała się w 1950r; w późniejszym okresie autor dopisał jeszcze kilka tekstów nawiązujących do cyklu) od dawna wiadomo było, że na Marsie nie ma życia, a już na pewno nie inteligentnego, i nie odnajdziemy tam pozostałości po wymarłej cywilizacji, w tym mitycznych kanałów (przy użyciu fantastycznego sztafażu Bradbury w istocie komentuje raczej współczesną sobie Amerykę). A jednak „Kroniki Marsjańskie” zawsze były dla mnie ważnym symbolem nostalgii, o której napisałem powyżej. Wiedziony melancholią, postanowiłem zatem troszkę odwrócić role, i być może, odkryć Wszechświat ciut lepszy od naszego;)

A teraz oddaję już głos mojemu protagoniście:

„Gdy po raz pierwszy przeczytałem w dzieciństwie Kroniki, a potem, oczywiście, wiele innych fikcyjnych opowieści, wciąż jeszcze mieliśmy nadzieję, że sen o Iorrt może się ziścić… To dzięki niemu mały chłopiec – dawno temu marzący o eksplorowaniu tajemniczych ruin i badaniu niepojętych artefaktów – stoi tu dziś przed wami... Ten sen nie umarł jednak do końca. Już wkrótce na drugiej i czwartej planecie Układu Smokownika będziemy szukać tego, czego nie dała nam Iorrt. I wierzę, że tym razem to odnajdziemy – pradawne miasta, zagadkowe przedmioty, ślady naszych braci w rozumie, a może nawet i ich samych. Zaprzeczymy obojętnej pustce wszechświata. Więc przybyłem tu po to, by po raz ostatni oddać hołd tamtemu dziecięcemu marzeniu.”

„Rocznik fantastyczny 2024” kupicie tutaj:

https://esef.com.pl/pl/p/Rocznik-fantastyczny-2024-/8833

https://www.gildia.pl/literatura/617390-rocznik-fantastyczny-2024?fbclid=IwY2xjawFERwpleHRuA2FlbQIxMAABHfd2DFaIE16QHS1cSqCByPoMrn1f2aVo1pkY-1cxhJRHjmvNGBTkAwTcUA_aem_9ewCaGOwzgs2QueWnQod_A

 

 

sobota, 23 grudnia 2023

Polecajka na dziś i nie tylko - Istvan Vizvary, "Lagrange. Listy z Ziemi"


Druga po Zejściu49 Pawła Matuszka znakomita książka SF Wydawnictwa IX, jaką przeczytałem w tym roku, i jednocześnie największa tegoroczna niespodzianka. Bo, owszem, spodziewałem się, rzecz jasna, książki co najmniej dobrej, ale nie arcydzieła „twardej” SF, które swobodnie można wcisnąć pomiędzy „Robota” a „Solaris”.

Czytelnikom spragnionym prawdziwej recenzji gorąco polecam tekst Rafała Śliwiaka z najnowszego numeru Sfinksa (jesień 2023, vol. 74). Ja sam jako człowiek leniwy i mający raczej sceptyczne podejście co do własnej krytycznej błyskotliwości (a ponadto muszący przygotować rybę na wigilię) ograniczę się w tym miejscu jedynie do kilku drobnych uwag.

 W skrócie: uważam, że to najbardziej inspirująca polska powieść SF od czasu „Kamiennej ćmy” Pawła Matuszka z 2011. W przeciwieństwie jednak do zwariowanej, metaforycznej i oniryczno-filozoficznej „Kamiennej Ćmy”, którą nie do końca można chyba nawet zaklasyfikować jako „twarde” SF, Vizvary bardzo wyraźnie nawiązuje do tradycji gatunku w jego klasycznej formie – a więc spotkania z nieznanym, powiedzmy „średniego zasięgu” i na raczej osobistą skalę. Szukając analogii cofam się więc dalej do lat dwutysięcznych i „szczytu” twórczości Jacka Dukaja, powszechnie uznawanego za godnego następcę Stanisława Lema. „Lagrange” różni się od dzieł Dukaja w interesujący sposób. Rozbuchanej dukajowskiej wyobraźni, strzelającej na prawo i lewo genialnymi pomysłami, barokowej estetyczno-intelektualnej formie, Vizvary przeciwstawia pewną oszczędność, dyscyplinę, koncentrację na wybranym temacie, kilku postaciach i wątkach. A jednak, paradoksalnie to właśnie sprawiło, że wizja Vizvary’ego była dla mnie o wiele bardziej przekonująca, (pardon le mot) „realistyczna” i, koniec końców, przygnębiająca niż olśniewające fantasmagorie Dukaja. Po prostu trudno było mi odgonić myśl, że dotyczy ona mojego własnego świata, a także, niestety, mnie samego.    

 Jest też w tej powieści pewna (dosłowna i metaforyczna) klaustrofobiczność, mile kojarzącą się z klimatami „Solaris”. A zatem jesteśmy na miejscu. „Lagrange. Listy z ziemi” to, w moim przekonaniu, najbardziej dosłowna w polskiej fantastyce kontynuacja formuły Stanisława Lema ze złotego beletrystycznego okresu (nie ujmując wielkości Dukajowi, rzecz jasna). Chociaż dyskretnie pobrzmiewają tutaj i echa Wiśniewskiego-Snerga (kontakt z istotami z zupełnie innego poznawczego wymiaru), i Philipa K. Dicka (kolejne wersje rzeczywistości), i jeszcze innych autorów. To tekst bardzo solidnie choć nie nachalnie osadzony w tradycji.

Wracając jednak do Lema, „Lagrange” podobnie jak „Solaris”, „Fiasko”, czy „Głos Pana” to potraktowana na serio opowieść o kontakcie z nieznanym, tyle że napisana w erze Chata GPT, sztucznych inteligencji, post-humanizmu czyi najnowszych osiągnięć neurobiologii i kognitywistyki. O kontakcie, jak łatwo się domyśleć, z góry skazanym na niepowodzenie. Nie dlatego nawet, że wszechświat nie jest taki, jak nam się zdawało, że nieznane nie jest takie, jak nam się zdawało, że kontakt nie może być taki, jak nam się zdawało, czy nawet, że rzeczywistość nie jest taka, jak nam się zdawało. Nie, największy problem leży w tym, że przede wszystkim to my sami nie jesteśmy tacy, jak nam się zdawało. Konfrontacja z nieznanym (ale i z naszą własną technologią, która powoli zaczyna nas przerastać) pokazuje nam właściwe miejsce w szeregu. Pomimo wszystkich tych śmiesznych snów, rojeń o potędze, pozostaliśmy jedynie tym, czym byliśmy od samego początku – czyli prymitywnymi mieszkańcami afrykańskiej sawanny, widzącymi świat jedynie poprzez niedoskonałe metafory, wywodzące się z tamtych pierwotnych czasów – ruch, barwę, rytm, zapach. Próbującymi zamknąć rzeczywistość w klatce znanych nam związków przyczynowo skutkowych, lecz, niedostrzegającymi o wiele istotniejszych wzorów, czających się już poza granicami naszej percepcji i naszego rozumienia. Kto powiedział, że świadomość sprawiła, że staliśmy się mądrzejsi od choćby zamieszkujących nasze wnętrzności bakterii? Być może wcale nie powinniśmy przyjmować tego faktu za pewnik.

Jest taki dość przerażający poznawczo moment (trzeba dodać nie jedyny), w ostatniej chronologicznie wersji zdarzeń (jak przeczytacie, będziecie wiedzieli, o czym  mowa), kiedy to stworzony przez protagonistę egzoprogram o mało  wyrafinowanej nazwie „Narrator” na podstawie niekompletnych danych wejściowych tworzy zadziwiająco trafny model rzeczywistości, przewidując niezwykłe wydarzenia, których ludzie nie są w stanie zrozumieć, zinterpretować czy ułożyć w logiczny ciąg przyczynowo skutkowy nawet post-factum. Zaiste, smutne requiem dla ludzkich zdolności poznawczych.

 Może i rozpisałbym się dłużej, ale żona już goni do sprzątania przed wigilią, więc będę powoli kończył;) Mam w każdym bądź razie nadzieję, że powieść zasłużenie otrzyma w przyszłym roku Zajdla, albo w każdym bądź razie, bardziej przewidywalnie, Żuławia. Nieco irytuje mnie, że na razie, pomijając tekst Rafała Śliwiaka, na necie doczekała się jedynie dwóch recenzji. Mam nadzieję, że tak inspirująca SF nawet w tych kiepskich czasach zostanie jednak zauważona.

A oto link do strony Wydawnictwa IX, gdzie możecie nabyć książkę: https://wydawnictwoix.pl/produkt/istvan_vizvary_lagrange/

sobota, 23 września 2023

Rocznik Fantastyczny 2023

 

„Opowiadania są solą fantastyki” – nie pamiętam już, kto to pierwszy powiedział, najprawdopodobniej jednak na tę, oczywistą w sumie, ideę wpadało niezależnie od siebie w różnym czasie wielu ktosiów. A to już słowa Jarosława Grzędowicza z pierwszego numeru „Fenixa-Antologii”: „Fantastyka jak żadna inna literatura potrzebuje opowiadań. Krótka forma jest zwykle jej najgłębszą treścią”.

 I rzeczywiście, paradoksalnie, płodząc 1000 stronicową sagę dużo łatwiej jest zamaskować fakt, że, w gruncie rzeczy, pisze się o niczym. W krótszym tekście to raczej nie przejdzie, wszystko widać jak na dłoni, przynajmniej z punktu widzenia jako tako wyrobionego czytelnika.

Zdarza się więc, że są autorzy – i to przeważnie tak znakomici jak Ted Chiang czy u nas Janusz Cyran,  piszący niemal wyłącznie same opowiadania, lub, co najwyżej mikropowieści. Zdarza się też, że autorzy rozpaczliwie nudnych (rzecz jasna nudnych tylko z mojego, czysto subiektywnego punktu widzenia – mam tu absolutną i pokorną świadomość, że słupki sprzedaży temu punktowi widzenia zaprzeczają), czysto komercyjnych tasiemców w ogóle za opowiadania się nie biorą, i słusznie, no bo i jaki w dzisiejszych czasach praktyczny zysk z pisania opowiadań dla literackiego celebryty? I, co ciekawe, zdarza się również, że autor typowych „bestsellerów” znienacka zaskakuje świetnym opowiadaniem, którego trudno się było, na pierwszy rzut oka, po nim spodziewać. Tak zaskoczył mnie właśnie Brandon Sanderson tekstem „Broniąc Elizjum”, który wzbudziło we mnie o wiele większy entuzjazm niż jego (żeby nie było, jak najbardziej profesjonalne i dobrze napisane) sagi.

Opowiadania – zwłaszcza dziś – są ostatnią ostoją pisarskiej autonomii. Biorąc się za opowiadanie wciąż jeszcze nie trzeba aż tak przejmować się czytelniczymi, wydawniczymi i społecznościowymi algorytmami, które niepodzielnie rządzą już od dawna „poważnym” rynkiem. Dla przykładu – uwielbiam Marcina Podlewskiego – zarówno opowiadania, jak i powieści (choć „Księga Zepsucia” w porównaniu do „Głębi” jakby ciut mnie rozczarowała, ale o tym może przy innej okazji). Niemniej jednak, uważam, że to właśnie w opowiadaniach autor ten pokazuje nam prawdziwe spektrum swoich możliwości.

Nie byłbym sobą – czyli, bądźmy szczerzy, starym, wyleniałym dinozaurem, tudzież dziadersem – gdybym trochę nie pomarudził z tęsknoty za starymi dobrymi czasami – latami 90tymi i 00wymi, kiedy to w Polsce, dzięki kilku konkurującym pismom, świetnie funkcjonował rynek opowiadań. Gdy pisma te były drukowane w ogromnych nakładach na papierze (!), pojawiały się w kioskach (!!), następnie zaś były kupowane (!!!) i czytane (!!!!) a same opowiadania wzbudzały emocje i były nierzadko gorąco dyskutowane. Ale długo pomarudził nie będę, bo inni marudzili już mądrzej i składniej ode mnie – odsyłam do tekstów Jarosława Grzędowicza, Krzysztofa Sokolowskiego i Tomasza  Fijałkowskiego ze wspomnianego już pierwszego numeru „Fenixa-Antologii”. Swoją drogą, nie mogę przeboleć zakończenia tego projektu, bo „Fenix-Antologia” – ze wszystkich pism fantastycznych, jakie kiedykolwiek istniały na polskim rynku – był najbardziej skrojony pod takiego dokładnie czytelnika jak ja. Miło, choć raz w życiu, być czyjąś grupą docelową.

Ale – jak to śpiewał pewien rosyjski bard (nie daje mi spokoju, czy gdyby żył, popierałby dziś Putina?) – „jeszczio nie wieczier”. Wciąż jeszcze ukazuje się „Nowa Fantastyka”, dzięki grupie młodych entuzjastów funkcjonują „Fantazmaty”, no i pojawił się „Rocznik Fantastyczny”.

Wszystko to napisał facet, który raptem opublikował 4 teksty w latach 1997-2001, a potem jeszcze 7 w latach 2012-2019. I tylko jeden z tych tekstów zszedł poniżej 50 000k znaków;) Niektórzy jednak twierdzą, że nigdy nie jest za późno na zmianę;)

Mniej więcej w momencie, gdy piszę te słowa „Rocznik Fantastyczny 2023” ma zapewne swoją premierę na „Bachanaliach fantastycznych”. A w nim i moje skromne opowiadanko „Slow Life” – niespełna 20 000 znaków;)

Ja swój „Rocznik” posiadam już od 3 tygodni i przeczytałem go od deski do deski. Jaki jest? Dokładnie taki, jaki być powinien. Formatem przypomina nieco starego „Fenixa” z lat 90tych – i dobrze, bo zmieści się nawet w małej torbie i można go sobie czytać w poczekalni albo na nudnym zebraniu. W środku znajdują się opowiadania polskich autorów i nieco publicystyki. Opowiadania są różne – niektóre podobały mi się bardziej, inne mniej, reprezentują różne pisarskie temperamenty i różne gatunki. I właśnie tak jest dobrze. W jakimś stopniu bowiem pokazują spektrum tego, czym była – czym wciąż jest – czym może być – literacka fantastyka. Malkontenci pewnie doczepią się do formatowania czy literówek, ale nie to jest istotne. Ważne że, Rocznik Fantastyczny” jest. Ot tak, po prostu. Chwała Bartkowi Biedrzyckiemu za kolejną inicjatywę i za to że, przy okazji, mogłem się poczuć niemal jak 26 lat temu, gdy kupiłem w kiosku niewielką broszurkę z moim opowiadaniem;)

"Rocznika Fantastycznego 2023" w kiosku, co prawda, nie kupicie, ale za to kupicie go tutaj i to jedynie za 25 zeta: https://esef.com.pl/pl/p/Rocznik-fantastyczny-2023-/8165?fbclid=IwAR1BquF3nlynBV1ryuqgmsDfQerRBLpc8H8dW6YPu_o0ckmLI795tbIPLqs

Tu możecie przejść na facebooka "Rocznika Fantastycznego": https://www.facebook.com/groups/RocznikFantastyczny/?locale=pl_PL

A tu z kolei polecam wam stronę Bartka Biedrzyckiego: https://www.gniazdoswiatow.net/

niedziela, 27 listopada 2022

In memoriam - Feliks W. Kres 1966-2022

 

Był to prawdopodobnie pierwszy przeczytany przeze mnie tekst fantasy. Do tej pory czuję ciarki jak to czytam: 

 

„Koniec?

Gwałtowny wir powietrzny, rozpadający się przede mną. Człowiek. Kordolon.

Błysk. Skok! Zabiłem? Błysk.

Bięgnę. Kiedy wreszcie zrozumiałem

                        kiedy wreszcie rozumiem

                                   kiedy wreszcie rozumiem

                                               że nie żyję

że jestem martwy, martwy jak myśl oszołomionego pięknem pałacowego lokaja[…]”

 

i potem następuje  czterostronicowy, fascynujący, Joyceowski niemal strumień świadomości umierającego maga.

 Za to chyba już trochę zapomniane opowiadanie Feliks W. Kres otrzymał II nagrodę w pierwszym konkursie „Fantastyki”. Miał wtedy 17 lat. Myślę, że niewielu autorów mogłoby w tym wieku pochwalić się podobną warsztatową sprawnością.

Późniejsza twórczość Kresa wzbudzała we mnie uczucia nieco ambiwalentne (choć pamiętam, że bardzo podobało mi się „Puste niebo” opublikowane w Fenixie 2/1993). Wydane na początku lat 90tych pierwsze przymiarki do „Księg Całości” przeczytałem, i owszem, z zainteresowaniem, ale bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Pochłonęły mnie już inne lektury – z mojego punktu widzenia atrakcyjniejsze intelektualnie, emocjonalnie, artystycznie. Proza spod niegdysiejszego znaku „Klubu Tfórców” – dążąca ku warsztatowej perfekcji, dopracowana, aż do bólu logiczna i realistyczna, ale pozbawiona tej odrobiny szaleństwa, niekiedy jakby – waham się, czy użyć tego słowa – bezduszna? – nie przemawiała do mnie aż tak bardzo jak teksty skupionych w tamtym czasie wokół NF poszukiwaczy nowych dróg – Huberatha, Żerdzińskiego, Dukaja, wreszcie, do pewnego stopnia, Sapkowskiego. Myślę jednak, że, z drugiej strony, nie do końca sprawiedliwe było stwierdzenie Tadeusza A. Olszańskiego  (w eseju Trzy serca i trzy pióra, NF 2/1996), który widział w Kresie jedynie post-howardiańskiego „piewcę przygody dla przygody, skrajnego egoizmu, oraz zupełnego bezsensu świata” (doceniając jednakże sam koncept Szerni i Szereru).

Mam też wrażenie, że – podobnie jak wielu innych utalentowanych polskich fantastów, zdecydowanie zbyt wielu – był Kres, mimo wszystko, pisarzem nie do końca zrealizowanego potencjału. Kto wie, być może gdyby jego wydawnicze perypetie ułożyły się w nieco inny sposób, pozostawiłby po sobie jeszcze bogatszy dorobek.

Ale i tak nie jest on mały. Szczęśliwie, Księga Całości jest wreszcie dostępna na rynku, no właśnie w całości (?) i istnieje nadzieja, że Autor jednak nie zostanie zapomniany. Warto też dodać, iż, jak słusznie zauważa to Arkady Salski w swoich felietonach (https://wpolityce.pl/kultura/247731-daleki-kres-on-jest-lepszy-niz-autor-gry-o-tron oraz https://www.facebook.com/Arkady-Saulski-Kolonia-Literacka-2322891804667283/photos/3067793163510473) był Kres prekursorsorem na skalę światową – wprowadził do fantasy potraktowany poważnie kontekst polityczny i socjologiczny, realnie opisaną historiozofię w całej swej bezwzględności, bliską naszej rzeczywistości psychologię wojny, okrutny pragmatyzm  „real-politik”, graniczący - z punktu widzenia czytelnika wychowanego na mitycznych fabułach Tolkiena i Le Guin – z nihilizmem, na długo zanim stało się to znakiem rozpoznawczym George’a R. R. Martina, Davida Gemmella, a później pisarzy takich jak bardzo modny obecnie Joe Abercrombie. Osobiście nigdy nie byłem fanem tego trendu, ze względów, którym być może kiedyś poświęcę osobny wpis. Trudno mi jednak nie docenić oryginalności i konsekwencji Kresa.

No i te koty w rynsztunku bojowym. Koty!

Jak zatem będę wspominał Feliksa W. Kresa? Przede wszystkim jako autora, który z pasją i na poważnie traktował stworzony przez siebie świat. Myślę, że paradoksalnie, w tym właśnie, bardzo przypominał Tolkiena. Najbardziej chyba spośród wszystkich polskich autorów fantasy. Tworzył swą oryginalną, mroczną rzeczywistość przez lata, z pieczołowitością, na serio, z obsesyjną wręcz dbałością o wiarygodność, nie zaniedbując żadnego z jego aspektów a i dorzucając parę całkiem nietuzinkowych pomysłów. W przeciwieństwie do wielu innych twórców fantasy (chyba większości) świat ten nie był jedynie pretekstem, miejscem gdzie rozgrywały się mniej lub bardziej dramatyczne przygody mniej lub bardziej interesujących bohaterów, lecz stanowił wartość sam w sobie. I świat ten (oraz bohaterów) pokochały tysiące czytelników, zarażonych pasją Autora.

Szczęśliwy pisarz, który doczeka się czegoś podobnego u kresu swej drogi.

     

„Oto śmierć Czarownika – pomyślał Kordolon, stojąc nad płonącym ciałem Deloa. – Podobno zwykły człowiek, gdy umiera, widzi w ciągu ułamka sekundy całe swoje życie, Czarownik zaś ogląda wydarzenia, które dopiero nastąpią…”

Odwrócił się i pomknął korytarzem w poszukiwaniu Deltreosa, którego obecność czuł w pobliżu. Nie widział, jak płonące ciało Deloa jeszcze raz otworzyło oczy, w których zabłysnął krótki okrzyk

                                   jego

                                               już

                                                           nie będzie sprzymierzeńcy

                                                                                              sprzy

                                                                       SPRZYMIERZEŃCY!!!