Spotkanie z Innym – archetypiczny motyw fantastyki – czy to na kartach literatury, czy też w
prawdziwym życiu, następuje przeważnie albo w wyniku świadomie wybranego quest – podróży (fizycznej lub
duchowej), albo odważnie podjętego wyzwania, albo też jest konsekwencją mniej
lub bardziej dramatycznych zdarzeń i epickich katastrof.
W moim przypadku jednak nie było ani świadomie, ani
dramatycznie, a już na pewno nie epicko – po prostu nagle, z właściwym sobie
roztargnieniem uświadomiłem sobie, iż właśnie, jakimś zadziwiającym (zapewne
tylko dla mnie) zbiegiem okoliczności
odnalazłem się w egzotycznej roli wykładowcy literatury (w tym przypadku
angielskiej i amerykańskiej) na jednym z marsjańskich uniwersytetów.
Doświadczenie to jest tyleż egzotyczne, co frustrujące. Wychowała
mnie i ukształtowała Ziemska kultura pisma, w której literatura jako taka
cieszyła się pewnego rodzaju estymą. Oczywiście, nie znaczy to, że każdy
Ziemianin zaczytywał się dziełami Jamesa Joyce’a, Johna Fowlesa, Salmana
Rushdiego, Ursuli Le Guin czy Stanisława Lema; był jednak zasadniczo świadomy
ich istnienia. Zwłaszcza, jeśli wybrał do studiowania kierunek filologiczny
(moi obecni studenci wybrali, rzecz jasna, Filologię ziemską). Ja sam, pamiętam
doskonale, jeszcze będąc uczniem licealnym, posiadałem nienajgorszą orientację
w działach literatury rodzimej i światowej, nawet jeśli niektóre z nich z
założenia niespecjalnie mnie interesowały. Czy byłem niereprezentatywnym
dewiantem, psychopatycznym, maniakalnym zboczeńcem? Mimo wszystko, nie sądzę. Tzn.
może i byłem zboczeńcem, ale na pewno nie niereprezentatywnym. Bardzo wielu
spośród moich znajomych, ludzi bliskich mi pokoleniowo bądź też nawet o
dziesięć czy piętnaście lat młodszych również całkiem sporo czytało i
generalnie orientowało się w temacie, bez względu na wybraną ścieżkę życiową.
Niektórym – o zgrozo! – zdarzało się nawet dla przyjemności zgłębiać poezję.
Przyzwyczaiłem się zatem, iż literatura stanowi mniej lub bardziej obecny,
czasem majaczący gdzieś daleko w tle, ale jednak integralny składnik
rzeczywistości.
Tu, na Marsie jest inaczej. Marsjanie znajdują się już na
wyższym etapie ewolucji (Jacek Dukaj w swej znakomitej książce „Po piśmie”
nazywa to „erą bezpośredniego transferu wrażeń zmysłowych”). Jeśli nawet mieli
kiedyś literaturę, to dawno popadła ona w zapomnienie. Stwarza to niejakie
problemy praktyczne. Kiedy, wiele lat temu, prowadziłem podobny kurs z literatury
dla ziemskich studentów, mogłem się odwołać do ich osobistych doświadczeń czytelniczych,
albo do znajomości literatury polskiej wyniesionej z liceum (w końcu Byron to
trochę taki podrasowany i trochę bardziej skandalizujący Mickiewicz). Albo choćby
i do znajomości poprzednich kursów, jakie z nimi prowadziłem ja, bądź inni wykładowcy.
W obecnej sytuacji jest to raczej bezcelowe. Choć moi Marsjanie
pokończyli ponoć jakieś tam kursy przygotowawcze a nawet coś na kształt
symulacji ziemskiego liceum, to nic już z tego nie pamiętają. Ba, przeważnie
nie kojarzą nawet, o czym mówiłem do nich w poprzednim semestrze (albo i tydzień
wcześniej)! Ich mózgi najwyraźniej funkcjonują w odmienny sposób. Czemu ja (i
wielu moich rówieśników) wciąż z grubsza pamiętam, co czytałem w liceum czy nawet
podstawówce? Kojarzę, kim byli Staś i Nell, orientuję się, że Staff tworzył w
okresie młodopolskim a Baczyński zginął w Powstaniu Warszawskim?
Myślę, że odpowiada za to nadmierne (jakże nieznośnie ziemskie!)
zanurzenie umysłu w Przeszłości, w His (albo Her) storii – to niestanne miętolenie
w umyśle przeszłych lektur, refleksji i doświadczeń, miast bardziej
konstruktywnego podążania za bieżącymi impulsami i pełniejszym życiem w teraźniejszości!
To, co ja, ze swojego wąskiego, ziemskocentrycznego punktu widzenia nazwałbym deficytami
pamięci, jest zapewne w istocie zdrową umiejętnością ignorowania zbędnego mentalnego
balastu. Logika nakazuje przypuszczać, że mózgi moich Marsjan – produkt wielu ewolucyjnych
dostosowań - bez wątpienia są doskonale przygotowane do wyzwań, jakie rzuca im
życie i dużo lepiej przetwarzają współczesny Marsjański świat, niż robi to mój
leciwy, zdezelowany model. Sęk w tym, że ja sam – ograniczony moimi
przyzwyczajeniami – nie jestem w stanie choćby i tylko dostrzec tej przewagi,
jaką nade mną mają. Marsjanie i ich świat są dla mnie równie niepojmowalni,
jak, zapewne, ja sam dla nich.
Nie ułatwia mi to wszystko roboty. Wciąż też nie potrafię
rozstrzygnąć dylematu: Czy ktoś z nas znalazł się na niewłaściwym miejscu? I
jeśli tak, to kto – ja sam, Marsjanie, Uniwersytet, a może nawet któraś z
planet?
Generalnie jednak praca nie jest nieprzyjemna. Na bieżąco
młodzi Marsjanie bywają całkiem życzliwi, bystrzy i momentami okazują pewne zainteresowanie
tematem (w każdym razie niektórzy z nich). Pewnymi obawami napawa mnie tylko wizja
egzaminów, jakie, chcąc nie chcąc, będę musiał przeprowadzić pod koniec kursu.
Coś podpowiada mi, że ludzie tak doskonale zanurzeni w teraźniejszości mogą mieć
stosunek do przyszłości podobny jak i do przeszłości, a egzaminy jak wiadomo są
czymś, co istnieje wyłącznie w przyszłości właśnie.
A morał? To spotkanie z Obcością uświadomiło mi, jak wiele
rzeczy w naszym życiu w swej arogancji i zadufaniu traktujemy jako pewnik, oczywistość. Moralność,
porządek polityczny, nasze relacje z innymi ludźmi, wrażliwość swoją i cudzą – można
by tak naprawdę w nieskończoność. A także pozycję literatury w ziemskiej czy
też marsjańskiej kulturze. Oczywiście, obsesyjne swego czasu zainteresowanie Ziemian
słowem pisanym (choćby w naszym kraju w latach osiemdziesiątych – wciąż pamiętam,
jak na początku każdego miesiąca o szóstej rano robiłem maraton po okolicznych
kioskach, próbując upolować ukazującą się w jakiś 100 000 egzemplarzy Fantastykę
– przeważnie bezskutecznie) można tłumaczyć brakiem innych rozrywek i mediów –
wiadomo, kiedyś nie było tyle telewizji, filmów, Youtube, Facebooka, Netflixa,
gier komputerowych, etc… Ale mimo wszystko łudziłem się, że literatura – fikcja
literacka w ogóle, a fantastyka w szczególności – odpowiada pewnym bardzo
specyficznym ale uniwersalnym potrzebom Człowieka, które trudno będzie
zaspokoić w inny sposób. Jak się okazuje, kompletnie się pomyliłem (przy tej
okazji po raz kolejny polecam „Po piśmie” Jacka Dukaja – on to wszystko bardzo rzeczowo
wytłumaczył).
Są też dobre wieści. W dzieciństwie byłem wielki pasjonatem
akwarystyki i niedawno, po latach wróciłem do tego hobby. Ku mojemu zdziwieniu
okazało się, że tu, na Marsie, też całkiem sporo osób się tym zajmuje. Skoro nie
da już rady pogadać o literaturze, to może przynajmniej o rybkach?
Tak naprawdę, jest tylko jedna rzecz, której jeszcze się
boję. Że kiedy moja dorywcza praca się skończy, okaże się, że z powodu (na
przykład) COVIDu odwołali wszystkie loty na Ziemię i pozostanę tu już na
zawsze.
Cóż, wtedy będę mógł przynajmniej wreszcie z przekonaniem zakrzyknąć:
„Gdzie Twój dom Ziemianinie?”